Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Co się im i nam należy. Oni dają na PiS, my dajmy sobie w szyję

Premier Mateusz Morawiecki, wicepremier Piotr Gliński, na drugim planie m.in. minister Anna Moskwa. Posiedzenie Rady Ministrów. 18 października 2022 r. Premier Mateusz Morawiecki, wicepremier Piotr Gliński, na drugim planie m.in. minister Anna Moskwa. Posiedzenie Rady Ministrów. 18 października 2022 r. Kancelaria Prezesa RM
Byłoby wielką naiwnością utrzymywać, że do polityki idzie się wyłącznie con amore dla działalności publicznej i bez żadnych widoków na profity materialne. Natura ludzka jest jednak taka, że jeśli ktoś ma jakieś dobra, to z reguły chce ich mieć więcej.

Pan Kaczyński dokonał autentycznej wykładni (w sensie prawniczym, zapewne znanym doktorowi nauk prawnych, polega na tym, że jej sens wyjaśnia autor) swego, już słusznie sławnego, tekstu o dawaniu w szyję. Rzekł był tak: „Kiedy powiedziałem, że młode dziewczęta, takie do 25 lat, piją tyle co ich rówieśnicy, a organizm mężczyzny i kobiety inaczej reaguje na alkohol, mężczyźni są tutaj dużo odporniejsi, to naprawdę nie chciałem nikogo urazić. Chciałem tylko powiedzieć pewną prawdę o pewnym szkodliwym zjawisku. (...) Jestem głęboko za 100-proc. równouprawnieniem kobiet i mężczyzn we wszystkich dziedzinach życia, ale to nie oznacza, że kobiety mają udawać mężczyzn, a mężczyźni kobiety”.

Katecheza nie chodzi piechotą

To, że Jego Ekscelencja nie zamierzał swoimi słowami nikogo urazić, jest oświadczeniem de se (o samym sobie), a nie de re (ma sens przedmiotowy), a pierwsze nie implikuje drugiego. Pod względem merytorycznym Prezes the Best nabajdurzył co niemiara (panie piją i kupują alkohol dwa razy rzadziej od panów), a więc trudno uznać, że wypowiedział jakąkolwiek prawdę, może poza wielce „odkrywczą” konstatacją, że nadmierne dawanie sobie w puzon jest szkodliwe. Pan Kaczyński znalazł wielu obrońców, np. prof. Rafała Brodę, fizyka jąder atomowych (sam siebie tak określa), który prawi: „Nie uważam wypowiedzi JK za błąd, tym bardziej że mówił o sprawach potwierdzonych przez badaczy takich zjawisk. Nie uznałbym tego za błąd także z tego powodu, że tym »błędem« zwrócił uwagę na zagrożenie, jakim jest polska depopulacja, która może przejść w nasze wolne wymieranie”. Powtórzę: barba non facit philosophum (broda nie czyni mędrcem).

Skoro już jestem przy problemie, który zainspirował omawiane opowieści o dawaniu w szyję, zwrócę uwagę na jeszcze jeden aspekt sprawy, który zapewne w przyszłości obniży dzietność Polek. Jedna z dobrozmiennych głupot polegała na zrealizowaniu (zaraz po objęciu władzy przez PiS w 2015 r. – wykonawczynią była p. Zalewska, potem nagrodzona synekurą w Parlamencie Europejskim) postulatu pp. Elbanowskich, aby nauka szkolna zaczynała się w wieku siedmiu lat, a nie sześciu. Pomijając praktykę innych krajów z wcześniejszym początkiem edukacji, późniejsze wejście dziewcząt w normalny poedukacyjny tok zawodowy automatycznie przesuwa moment założenia rodziny i społeczną gotowość do posiadania dzieci. Niewykluczone, że „reforma” p. Zalewskiej była inspirowana przez koła kościelne, boć jeden rok katechezy więcej nie chodzi piechotą.

Czytaj też: Brednie prezesa. Nasłuchał się posła Suskiego?

Ciepło i jasno przy Nowogrodzkiej

Ostatnimi dniami (czy już nawet tygodniami) popularny stał się temat indywidualnych wpłat na fundusz wyborczy partii mającej dość zabawną (w zestawieniu z praktykami, jakie uprawia) nazwę „Prawo i Sprawiedliwość”. Przypomnijmy, że Zjednoczona Prawica ruszyła do wyborów w 2015 r. m.in. pod hasłem walki z korupcją polityczną i kolesiostwem. Pierwsza głośna sprawa w tym związku wybuchła w 2017 r., gdy p. Szydło, ówczesna premier, przyznała ministrom swojego gabinetu wysokie (65–80 tys.) premie. Potem okazało się, że w latach 2015–17 pula nagród dla najwyższych urzędników administracji rządowej i wojewodów wyniosła 6 mln zł. Pani Becia Sz. wyjaśniła: „Te pieniądze im się po prostu należały”, w domyśle za ciężką i ofiarną pracę. Wyraziła się nieco nieadekwatnie, bo sama też siebie nieźle nagrodziła, a więc powinna powiedzieć: „Te pieniądze nam się po prostu należały”.

Pan Kaczyński, wówczas tylko Zwykły Poseł (jeszcze nie Jego Ekscelencja i Prezes the Best), wołał (jeszcze bez obecnego charakterystycznego rechotu) z parlamentarnej trybuny: „Ministrowie mają te nagrody oddać”, inna p. Becia, mianowicie Mazurek, ówczesna rzeczniczka PiS, zapowiadała konsekwencje dla tych, którzy tego nie zrobią, a p. Terlecki określił decyzję o przyznaniu premii jako niefortunną. Faktycznie, kilku beneficjentów premii posłuchało p. Kaczyńskiego, ale inni nie. Żadnych konsekwencji nie było, a to znaczy, że Prezes (jeszcze nie the Best) tylko sugerował, a nie rozkazywał. Skoro tak, to sugestię można respektować lub nie, zależnie od woli osoby, wobec której sugerowanie zostało uczynione. Kwestia fortunności decyzji p. Szydło o premiowaniu za ciężką i ofiarną pracę wygląda na drugorzędną, a więc wszystko, tj. nagrodzenie, apel p. Kaczyńskiego i ocena p. Terleckiego, się zgadza, także to, że trzy dobrozmienne Beaty (w tym p. Kempa, też nagrodzona przez p. Szydło) zostały europosłankami z ramienia swojej partii. Rzeczoną sytuację można podsumować slangowym (korzystanie z tego repertuaru stało się modne dzięki aluzji Jego Ekscelencji do dawania w szyję) „szafa gra, a stołki tańczą”. Aby nikogo nie urazić, powstrzymam się od identyfikacji szafy i stołków.

Byłoby wielką naiwnością utrzymywać, że do polityki idzie się wyłącznie con amore dla działalności publicznej i bez żadnych widoków na profity materialne. Politykom zawsze żyło się nieźle (żeby nie powiedzieć: całkiem dobrze) już w związku z otrzymywanymi uposażeniami. Trudno byłoby znaleźć jakikolwiek przykład męża stanu żyjącego w nędzy. Nawet gdy społeczeństwo nie było zbyt zasobne, powiadano, że rząd sam się wyżywi. Prawie nikogo to specjalnie nie gorszyło, a jeśli w niedalekiej przyszłości będziemy siedzieć w naszych prywatnych domach w ciemności i zimnie, ciepłe i dobrze oświetlone budynki Rady Ministrów i centrum tzw. dobrej zmiany przy ul. Nowogrodzkiej czy podobnie wyposażona pewna skromna jednorodzinna siedziba w stołecznej dzielnicy Żoliborz nie wzbudzą nadmiernej krytyki, o ile jakąkolwiek, bo przecież organizatorzy życia państwowego nie mogą cierpieć jakiegokolwiek niedostatku.

Natura ludzka jest jednak taka, że jeśli ktoś ma jakieś dobra, to z reguły chce ich mieć więcej, a historia potwierdza, że politycy nie są wyjątkiem w tym względzie. Mają rozmaite sposoby, aby wykorzystywać swoje stanowiska do zapewniania sobie korzyści materialnych. Zwykle jest tak, że tego rodzaju poczynania balansują na granicy legalności, a to, czy są zgodne z prawem, nie jest łatwe do ustalenia.

Czytaj też: Korupcja polityczna, czyli legalne przekupstwo

Handlarz Pokościelnym Mieniem

Niektóre działania p. Morawieckiego dobrze ilustrują koniec poprzedniego akapitu. Zakupił obligacje skarbu państwa, mając informacje o bliskim poważnym wzroście inflacji. Skorzystał więc z „urzędowej” wiedzy, której nie ujawnił publicznie, np. przez zachęcenie współobywateli do podobnej operacji. Jest tłumaczony tym, że to była jego prywatna sprawa i nie miał obowiązku informowania o swoich postępkach w zakresie jednostkowej ekonomiki. Podobnie jego sprawą było zakupienie, dzięki znajomości jego bezpośredniego protoplasty z pewnym hierarchą kościelnym, gruntów od wrocławskiej kurii arcybiskupiej po niezbyt wygórowanej cenie, a potem ich sprzedanie po znacznie wyższej stawce (stąd wymyślone przeze mnie określenie Handlarz Pokościelnym Mieniem Bezspadkowym).

W 2019 r., m.in. z inicjatywy Najważniejszego Dobrozmieńca, Sejm uchwalił ustawę o jawności majątku urzędników państwowych i ich rodzin. Wiadomo było, że p. Morawiecki przepisał sporą część swego stanu posiadania na małżonkę. Pan Duda skierował ten akt prawny do tzw. kontroli prewencyjnej, tj. sprawdzenia, czy jest zgodny z ustawą zasadniczą. Po jakichś dwóch latach team stowarzyszony z mgr Przyłębską orzekł (trzeba jednak zaznaczyć, że przy kilku zdaniach odrębnych), że obowiązek ujawniania dotyczący majątku dzieci własnych, dzieci przysposobionych i dzieci małżonka osób pełniących funkcje publiczne jest ingerencją w prawo do prywatności.

Równocześnie wyjaśniono, że cała ustawa jest niekonstytucyjna, a więc również ujawnianie majątku współmałżonka. Trzeba przyznać, że Główny Lokator Pałacu Namiestnikowskiego przejawił wyjątkową przenikliwość prognostyczno-prewencyjną, ale niewykluczone, że sprawa była konsultowana tam, gdzie trzeba, aby to, co im (nam) się należy, nie doznało uszczerbku.

Teoretycy życia publicznego podkreślają, że wykorzystywanie własnej pozycji politycznej do zapewniania sobie korzyści materialnych ma dwa aspekty, mianowicie prawny i moralny. Ponieważ „czystość” prawną można zawsze zagwarantować przez odpowiednie przepisy ustawowe lub ich interpretację, ważna jest strona moralna sprawowania władzy. Na to zwracają uwagę rozmaite dyrektywy antykorupcyjne w UE, chociaż, żeby jeszcze raz powtórzyć, nie da się całkowicie wyeliminować nadużywania stanowisk publicznych do czerpania korzyści materialnych. Nawiasem mówiąc, po to są m.in. potrzebne sądy konstytucyjne w systemach autorytarnych i podobnych, np. takich jak ustrój tzw. dobrej zmiany, aby prawnie sankcjonować postępki niemoralne, tak jak to uczynił team mgr Przyłębskiej. W ten sposób tworzy się urodzajną glebę np. dla kupna atrakcyjnych działek przez bonzów kierujących sprzedażą paliw samochodowych przy rezygnacji z prawa pierwokupu przez Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa, zasilania Fundacji Wolność i Demokracja kierowanej przez p. (Na)Dworczyka milionami płynącymi z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, kierowanej przez tegoż p. (Na)Dworczyka, pokaźnej kasy ofiarowanej przez p. Czarnka szkolnictwu konfesyjnemu (bo ludzie wierzący też są obywatelami polskimi i nie mogą być dyskryminowani), rządów p. Gass i p. Kujdy, dobrych znajomych (czy nawet przyjaciółek) Jego Ekscelencji w sławnej instytucji o nazwie „Srebrna” czy łaskawości p. Budy, aktywisty tzw. dobrej zmiany, dla dostępu jego kolegi i sąsiada do spółek skarbu państwa.

Czytaj też: Obligacje Morawieckiego. Każdy mógł kupić, nie każdy wiedział

Kampanijne transakcje wiązane

Przechodzę do kwestii spółkowania w związku z „politycznymi” wpłatami dokonywanymi przez osoby zasiadające w spółkach skarbu państwa. Zgodnie z ustawą o partiach politycznych i kodeksem wyborczym obywatele mogą wspierać działalność partii, w tym akcje wyborcze. Niedawno ujawniono (szczegóły tutaj), że w proceder ten mogą być zaangażowane spółki skarbu państwa. Faktem jest, że wpłat dokonały osoby związane z tzw. dobrą zmianą i na rzecz jej aktywistów w rodzaju p. Szydło i p. „Jojo” Brudzińskiego.

Dziennikarze podejrzewają, że mogą to być transakcje wiązane, tj. akty wdzięczności za objęcie intratnych stanowisk lub przyklepanie obietnic awansu. Pan Duda z typową dla siebie szczerością i prostodusznością, popartą moralnie napiętym wyrazem twarzy, wyjaśnił: „Jeśli tylko odbywa się to zgodnie z przepisami, to każdy obywatel ma prawo dokonać wpłaty na fundusze polityczne, a każde ugrupowanie polityczne, każda partia ma prawo taką wpłatę przyjąć”.

P. Bielan, inny dobrozmieniec (to oczywiste, że bezpartyjny, p. Duda też nim jest), znany ze swej stabilności w przywiązaniu do barw partyjnych i całkowicie znieczulony na okoliczność zajmowania stanowisk, zwłaszcza w Parlamencie Europejskim, z prawdziwym entuzjazmem oświadczył, że skoro wpłaty są jawne, to wszystko jest w porządku.

Ale jak potraktować sytuację, gdy Y wpłaca na fundusz wyborczy X, zgłasza się na konkurs na stanowisko S, a X ma istotny głos w rozstrzygnięciu danej rywalizacji? Lub Y dokonuje wpłaty na rzecz X, a X mianuje swego dobrodzieja na ważne stanowisko? I jeszcze jedna sytuacja – Y został mianowany przez X na „dobre” stanowisko, zarobił tzw. kasę dzięki poparciu X, a potem wynagrodził fatygę Y przez zasilenie skarbca partii, do której należy ten drugi. Dobrozmieńcy zapewniają, że w każdej z tych sytuacji wszystko jest lege artis, bo wpłaty są indywidualne i jawne, a więc nie ma problemu, bo darczyńcy widocznie uznali, że te pieniądze należały się osobie X lub jej partii.

Czytaj też: Kasa na kampanię. Brudziński „zaliczył z pół bańki”

Wpłaty obliczone na wdzięczność

Niemniej opisane sytuacje noszą znamiona tzw. konfliktu interesów. Pojęcie to pojawiło się w ekonomii i oznacza (wedle Wikipedii) „wzajemne przenikanie się interesów własnych i służbowych. Jest to zjawisko spowodowane współzawodnictwem o ograniczone zasoby dóbr niesubstytucyjnych, których nie da się reglamentować. Związany jest z utrudnieniami dotyczącymi realizacji potrzeb. Najczęściej pojawia się, gdy jedna ze stron zaspokaja swoje potrzeby kosztem drugiej strony”.

Pojęcie zostało rozszerzone na inne dziedziny. Wyjaśnię to na przykładzie z życia akademickiego. Od pewnego czasu przyjmuje się, że kierownik placówki naukowej, np. katedry, nie powinien być recenzentem w przewodzie doktorskim swego podwładnego. Interesem ogólnym jest to, aby praca naukowa była oceniona w sposób obiektywny, natomiast interesem kierownika może być awans swego podwładnego lub, co też się zdarza, zablokowanie jego dalszej kariery. To klasyczny przykład konfliktu interesów. Nie twierdzi się, że będzie on miał miejsce, ale tylko że może wystąpić i „dla dobra sprawy” trzeba tak uregulować przebieg przewodu doktorskiego (habilitacyjnego, o nadanie tytułu naukowego, o wynik konkursu na stanowisko akademickie, o przyznanie grantu na badania itd.), aby nie kolidowały ze sobą interesy rozmaitych stron.

Powyższy przykład może być uogólniony na wszelkie procedury prowadzące do rozstrzygnięcia publicznej rywalizacji o dowolne dobro. Trzeba z naciskiem podkreślić, że konflikty interesów zdarzają się wszędzie, a wiele decyzji, zwłaszcza personalnych, jest podejmowanych z mniejszym lub większym uwzględnianiem interesów, także politycznych (patrz „konkursy” pod patronatem p. Glińskiego w muzeach i teatrach), osób mających wpływ na ostateczne rozstrzygnięcia. Przyjmuje się, że minimalizowaniu konfliktu interesów sprzyjają zasada bezstronności, zasada równego traktowania uczestników danej rywalizacji, zasada bezinteresowności, wymagająca zawieszenia korzyści własnych oraz osób, które preferujemy z takich lub innych powodów, oraz zasada unikania takich działań, które mogłyby prowadzić do aktywizacji czyjejś wdzięczności w przyszłości.

Nietrudno zauważyć, że indywidualne wpłaty, o których mowa, naruszają pryncypia mające chronić przed konfliktem interesów, ponieważ decyzje z nimi związane nie są bezstronne, nie traktują osób pretendujących do stanowisk na równi, nie są bezinteresowne i mogą być obliczone na wdzięczność. Nie trzeba nawet dowodzić, że wpłaty były wynikiem wyraźnych sugestii ze strony dobrozmiennych decydentów o dystrybucji takich lub innych dóbr, aczkolwiek, biorąc pod uwagę rozmaite zaszłości, np. repetycje przegranych głosowań w Sejmie (plenarnych, czyli tzw. witkowania, i komisyjnych), nie można tego wykluczyć.

W tej sytuacji wezwanie p. Kaczyńskiego z 2019 r. (niedawno powtórzone): „Jeśli ktoś nie jest w stanie prowadzić działalności gospodarczej w takich warunkach, to znaczy, że się do niej po prostu nie nadaje”, dobrze wyjaśnia naczelny zamysł dystrybucji dóbr w ramach tzw. dobrej zmiany. „Po pierwsze, oddać to, co im (nam) się należy, bo się do tego nadają”. Inni niech sobie dadzą w szyję dla pociechy. Aby nie mieć pociech z powodów ekonomicznych.

Czytaj też: Czarneckich dwóch kariery i afery. W PiS nie mają przyjaciół

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną