Afera listowa w TVP. Co Kaczyński zrobi z podoficerami, którzy pobili się w kantynie
Mateusz Matyszkowicz jest człowiekiem Ryszarda Legutki. Reprezentuje intelektualną odmianę „pisowca”. To ludzie, którzy może nawet się i brzydzą odrażającą formą rządzenia krajem przez Jarosława Kaczyńskiego, lecz nadal sądzą, że lepsze złodziejstwo i autorytaryzm z Bogiem na ustach niż rządy bezbożnego i wynaturzonego „lewactwa”. Skoro więc Matyszkowicz został prezesem telewizji, to chyba po to, żeby nieco zmienić jej pszenno-buraczany wizerunek na trochę bardziej kulturalny.
Jednak redakcja programów informacyjnych przy pl. Powstańców Warszawy to nie jest miejsce dla pięknoduchów. Tam idzie twarda robota partyjno-propagandowa; „profesorek” powinien trzymać się z dala od tych poważnych spraw i fachowcom od propagandy nie przeszkadzać. Tymczasem uduchowiony prezes, zamiast kontemplować chrześcijańskiego ducha dziejów na Woronicza, przed paroma dniami udał się na kolegium redakcyjne na pl. Powstańców i w ogóle zaczął się wtrącać do „Wiadomości”, które miałyby się stać nieco mniej polityczne, czytaj: mniej bezczelnie łgać.
List-nielist Olechowskiego
Mateuszowe wycieczki – i to dosłowne – do kuchni i zbrojowni rządowej propagandy nie mogły pozostać bez odpowiedzi. Najpotężniejszy człowiek w TVP od propagandy, szef Telewizyjnej Agencji Informacyjnej Jarosław Olechowski, jak donoszą przecieki-wycieki opublikowane przez Onet, miał napisać (prawdopodobnie) do dysponenta wszech rzeczy i prezesa wszechprezesów Jarosława Kaczyńskiego lament-skargę, w której zachwala swoje niezawodne służby i zasługi dla dworu. Choć rzekomy autor gorąco teraz zaprzecza, jakoby popełnił to arcydzieło dworskiej epistolografii, to w jego własnym środowisku, a podobnie też pośród polityków panuje przekonanie, że list jest albo autentyczny, albo przynajmniej tak bardzo „mógłby być autentyczny”, że jest dość obojętne, czy jest autentycznie autentyczny.