Po dziesięciu miesiącach działalności Julia Pitera zbiera głównie cięgi. W sondażach opinii publicznej większość uznaje, że bardziej kompromituje rząd, niż mu pomaga. Opozycja znęca się nad nią przy każdej okazji, twierdząc, że szkoda pieniędzy na urząd istniejący wyłącznie medialnie. Koalicyjne PSL żąda: niechże wreszcie pani minister pokaże tę antykorupcyjną strategię, którą miała przygotować. Sam premier Tusk też momentami czuje się mało komfortowo, ale jak twierdzi – lepiej, żeby czasem przesadzała, niż miałyby się plenić korupcja i nepotyzm – i broni niektórych publicznych, nazbyt emocjonalnych, wystąpień swojej prawoskrzydłowej, jak się ją w Platformie nazywa.
Warto przypomnieć, że formalnie Julia Pitera, zatrudniona w randze sekretarza stanu w Kancelarii Premiera, nosi tytuł: pełnomocnik rządu do spraw opracowania programu zapobiegania nieprawidłowościom w instytucjach publicznych. Gdy przyjrzeć się rozporządzeniu tworzącemu to stanowisko, to właściwie nie bardzo wiadomo, dlaczego potocznie mówi się o Piterze jako o pełnomocniku do walki z korupcją. Przypisano jej głównie zadania analityczne i tworzenie aktów prawnych, czyli niewdzięczne, mało efektowne, zupełnie nienadające się na posterunek frontowy, gdzie dochodzi do czołowego starcia z antykorupcyjnymi twarzami PiS. Może tu tkwił główny błąd.
W PO uważano jednak, że „nasza Julka” kobieta ambitna, aspirująca nawet do stanowiska ministra sprawiedliwości, sobie poradzi. Ale z czym? Sama Pitera przypomina, że pierwszym zadaniem, jakie premier jej powierzył, było zbadanie prawidłowości działań CBA. Być może nie powinna się była tego podejmować, nie powinna swego opracowania nazywać szumnie „raportem o CBA” i systematycznie sugerować, że ma już wystarczające dowody, aby Mariusza Kamińskiego pozbawić funkcji.