Patrząc na przysadzistą sylwetkę nowozelandzkiego filmowca i jego pulchne, obrośnięte brodą policzki, trudno nie pomyśleć o hobbicie Bilbo Bagginsie. W październiku Peter Jackson skończył 50 lat, ale czas obszedł się z nim łagodnie. Zawsze był typem wyrośniętego dziecka, marzycielem i poszukiwaczem przygód obdarzonym niepospolitą wyobraźnią. Od 25 lat prowadzi ustabilizowane, szczęśliwe życie z żoną (wciąż tą samą) i dwójką nastoletnich dziś dzieci. Mieszka tam, gdzie się urodził, nieopodal Pukerua Bay. Ceni swobodę i niezależność, czego symbolem stały się krótkie spodenki, które ma na sobie nawet przy ważnych okazjach.
Mimo że stać go na wszystko, a jego filmy wciąż zarabiają miliony dolarów, pozostał skromnym człowiekiem. Podziękował uprzejmie, gdy radni Wellington, stolicy Nowej Zelandii, jednomyślnie przegłosowali ochrzczenie jego imieniem nowoczesnego portu lotniczego w dowód zasług dla państwa, do którego kasy płyną co roku gigantyczne sumy z turystyki szlakiem tolkienowskiej trylogii. Tłumaczył, że on i jego dzieci czuliby się głupio. Za to z dumą mówi o swojej imponującej kolekcji modeli samolotów z I wojny światowej.
Jackson nie przeniósł się do Hollywood, chociaż namawiano go do tego wiele razy. Zamiast konkurować w Kalifornii z George’em Lucasem, zbudował wytwórnię Weta Workshop u siebie, w pięknie położonym południowo-wschodnim zakątku wyspy. Firma specjalizuje się w najnowocześniejszych efektach specjalnych. Świadczyła już usługi Spielbergowi przy „Tintinie”, pomagała Cameronowi przy realizacji „Avatara”, wyprodukowała „Dystrykt 9”, odcinki „Narnii”. Po zakończeniu zdjęć do „Władcy Pierścieni”, żeby utrzymać wytwórnię, potrzebował kolejnych zleceń na superprodukcje. Przyjaciele twierdzą, że zabiegał o nie dla nich, aby zapewnić ciągłość pracy swojej ekipie, z którą się zżył i nie rozstaje do dziś.
Płakał po King Kongu
Każdy z 500 pracowników skoczyłby za szefem w ogień. – W udzielonym niedawno wywiadzie Jim Cameron narzekał, że prawdziwe pomysły rodzą się z napięcia, kiedy ludzie wokół odczuwają stres i wszystko zaczyna im się walić na głowę. To kompletna bzdura – mówi reżyser. – Nigdy nie mógłbym tak pracować. Film powstaje przez 8 miesięcy, dlaczego miałbym chcieć, żeby przez tyle czasu ludziom było nieprzyjemnie?
Ulubioną frazą Jacksona jest powiedzonko Hitchcocka: „Filmy innych reżyserów to kawałek życia. Moje to kawałek tortu”.
Rodzicom nie udało się go namówić, by został architektem. Nauka nie pociągała go wcale. Edukację zakończył oficjalnie w wieku 17 lat. Kilkuletni staż odbył w gazecie codziennej. Oprócz słuchania Beatlesów, którzy byli jego ulubionym zespołem, pasjonował się robieniem zdjęć. Zbierał stare aparaty, eksperymentował z obrazem, wiedząc od początku, że jego celem jest reżyseria. Uświadomił to sobie, gdy znajomi rodziców podarowali mu amatorską kamerę 8 mm. Miał wtedy 8 lat.
Fascynowały go baśnie z potworami, filmy science fiction i horrory. Nie znosił nadętych, pretensjonalnych dramatów. Ogromnym przeżyciem było dla niego obejrzenie starej czarno-białej wersji „King Konga” z 1933 r. (płakał, gdy goryl spadał z Empire State Building). A także prac legendarnego Raya Harryhausena, reżysera znanego bardziej z kiczowatych, niegdyś zapierających dech, animowanych tricków przy hollywoodzkich przebojach, takich jak „Milion lat przed naszą erą” czy „Bestia z głębokości 20 000 sążni”. Pod ich wpływem w króciutkich filmikach nagrywanych przez młodego Jacksona rowy i kałuże z domowego podwórka zamieniały się w groźne okopy i grzęzawiska wojennego frontu.
Nagroda za „Zły smak”
Pierwsza pełnometrażowa fabuła zrealizowana przez niego nosiła autoironiczny tytuł „Zły smak” i w wielkich boleściach powstawała przez cztery lata. Jackson poświęcał jej wszystkie swoje weekendy. Stawał za kamerą, reżyserował, dzielnie zastępował przyjaciół, gdy mieli ważniejsze sprawy niż przychodzenie za darmo na plan, sam montował i osobiście przygotowywał u mamy w kuchni sztuczną krew oraz lateksowe maski, bez których nie mogło się obejść. Film opisuje bowiem najazd wygłodzonych kosmitów na Ziemię, a ich pożywieniem stają się oczywiście ludzie.
Pełna dystansu i czarnego humoru wizja reżysera, w której nie zabrakło scen pożerania żywcem ludzkiego mózgu (zastępował go kupiony na targu mózg owcy), spełniała kryteria taniego horroru klasy B. Profesjonalnego sznytu nabrała dopiero po dotacji udzielonej niespodziewanie przez Nowozelandzką Komisję Filmową, która postanowiła wesprzeć młody talent. Od tego momentu wydarzenia potoczyły się lawinowo. Autor „Złego smaku” zapakował rolki z taśmą do plecaka i pojechał na festiwal do Cannes. Dostał tam nagrodę, prawa do dystrybucji zakupiło 12 krajów. Posypały się propozycje.
Mając 26 lat przestał być anonimowym twórcą szukającym swojej szansy. Kolejnymi niskobudżetowymi filmami wyrobił sobie markę zdolnego i trochę nieobliczalnego rzemieślnika, który potrafi z niczego zrobić pełen zaskakujących efektów specjalnych, zabawny kawałek kina grozy.
Przełom nastąpił w 1994 r. Jackson przeobraził się w subtelnego znawcę kobiecych lęków, nieoczekiwanie zmienił mroczny styl na bardziej poetycki, spoważniał i udowodnił, że radzi sobie również z trudniejszymi zagadnieniami psychologicznymi.
Pod wpływem Fran Walsh, scenarzystki, okazjonalnie kompozytorki, a prywatnie żony, podjął się realizacji kontrowersyjnego dramatu „Niebiańskie istoty”. Opowiedział historię najgłośniejszej zbrodni w Nowej Zelandii, dokonanej w 1952 r. przez dwie licealistki o skłonnościach lesbijskich. Ponieważ matka jednej z nich nie akceptowała takiego związku, córka zamordowała ją w okrutny sposób. Narracja prowadzona jest z punktu widzenia matkobójczyni i często balansuje na granicy rzeczywistości i pragnienia. Scena zabójstwa jest na tyle mocna, że nieuchronnie budzi skojarzenia z „Krótkim filmem o zabijaniu”. W głównej roli wystąpiła nieznana wówczas Kate Winslet. Premiera odbyła się na festiwalu w Wenecji. Jackson otrzymał Srebrnego Lwa i razem z żoną nominację do Oscara za scenariusz.
Umiejętność kreowania niepokojących światów, przeplatania fantazji ze scenami realistycznymi, łączenia nieprzystających do siebie konwencji potwierdził w kolejnym, oryginalnym przedsięwzięciu „Forgotten Silver”. Była to produkcja w stylu mockumentary (fikcja udająca dokument) o zapomnianym nowozelandzkim geniuszu kina, który na długo przed braćmi Lumière wynalazł kamerę, jako pierwszy robił filmy dźwiękowe, a potem kolorowe. Jackson stworzył obraz na tyle sugestywny, że wielu historyków gratulowało mu epokowego odkrycia. A kiedy okazało się, że to tylko żart, ich podziw dla reżysera wzrósł jeszcze bardziej. Te sukcesy otworzyły reżyserowi bramy do Hollywood.
Powrót do Śródziemia
Patrząc na dorobek poprzedzający ekranizację trylogii Tolkiena trudno jednak zrozumieć, dlaczego to akurat Jacksonowi powierzono tak kosztowne i spektakularne zadanie. Teoretycznie pierwszy w kolejce powinien ustawić się Spielberg, Zemeckis albo ktoś z doświadczeniem Emmericha (ten od „Gwiezdnych wrót” i „Godzilli”). Nowozelandczyk był jednak tańszy i szybszy. W ramach jednego budżetu planował nakręcić trzy filmy. Miał niemałe doświadczenie w stosowaniu efektów specjalnych (już za pieniądze Amerykanów zdążył jeszcze zrealizować naszpikowanych nowinkami technologicznymi „Przerażaczy” – horror o duchach). Przede wszystkim jednak nie godził się na sztampowe rozwiązania. „Patrząc na to, co się produkuje w Hollywood, można wpaść w depresję” – skarżył się na łamach „Los Angeles Times”. – Same remaki albo adaptacje seriali z lat 70. Nikt nie myśli o odświeżeniu języka, nowych pomysłach. W kółko kręcą to samo, tylko za coraz większe pieniądze: 150 mln, 200 mln dolarów”.
Saul Zaentz, właściciel praw do ekranizacji „Władcy Pierścieni”, wyrażając zgodę, by zrobił go Jackson, nie spodziewał się cudu. Jednak efekt przerósł najśmielsze oczekiwania. Na wielkość sagi złożyła się nie tylko olśniewająca wizja reżysera. Fantazja rozegrana w stylu szekspirowskiego dramatu historycznego zrobiona jest tak, by widz nieznający powieści Tolkiena nie pogubił się w wielości wątków, a jednocześnie by zawierała wszystkie szczegóły, do których miłośnicy książki są przywiązani. To jedno z najbardziej ambitnych przedsięwzięć w całej historii kina – pisano z zachwytem, słusznie zwracając uwagę na idealną równowagę między realizmem a fantastyką.
Od tego czasu wiadomo, że nikt lepiej od Jacksona nie nakręciłby „Hobbita”. On jednak zwlekał z podjęciem ostatecznej decyzji całą dekadę. Przedtem spełnił dziecięce marzenie i stworzył własną wersję „King Konga”. Potem poniósł ambitną porażkę przenosząc na ekran „Nostalgię anioła” Alice Sebold (o zgwałconej i zamordowanej dziewczynce, która obserwuje bliskich z zaświatów). Dopiero wycofanie się Guillermo del Toro z tolkienowskiego projektu zmobilizowało go do powrotu do Śródziemia – dwie części nowego filmu wejdą na ekrany w latach 2012–13. Nie ulega wątpliwości, że będzie to powrót triumfalny w 3D.