Gdy Pedro Almodóvar, Jodie Foster, Bong Joon-ho i Spike Lee ogłaszali razem uroczyste otwarcie festiwalu, w ich wspólnym wystąpieniu można było dostrzec coś bardzo symbolicznego. W tym czteroosobowym chórze, barwnym korowodzie różnych kultur, doświadczeń artystycznych, temperamentów, różnych orientacji seksualnych i ras, odbijała się wielka złożoność współczesnego, podzielonego, pełnego napięć świata, a zarazem zjednoczonego w solidarnym geście dążenia do prawdy i wierze w sztukę powołaną do tego, by mówić to, co najważniejsze.
Czytaj też: Super-Cannes po długiej przerwie. „Kino nie umarło”
Nadav Lapid i jego bezkompromisowe kino
Jak ta prawda może wyglądać w przypadku tak kruchego i złożonego organizmu jak Bliski Wschód? Temat podejmuje „Ahed’s Knee” (Ha’berech), chyba zbyt chłodno przyjęty jak na tak gorący, wielopoziomowy film nakręcony przez 46-letniego Izraelczyka Nadava Lapida, filozofa z wykształcenia, któremu wewnętrzny głos nakazał kiedyś opuścić Izrael. Już sam wybór tematu wydaje się mało komfortowy. Izraelska propaganda jako narzędzie polityki kulturalnej państwa wychowującego młode pokolenia w kulcie siły i nienawiści do wroga, to zaś w konfrontacji z wrażliwością zbuntowanego artysty, nienawidzącego presji, ideologicznego zakłamania, jakiegokolwiek przymusu – istne pole minowe. Ale Lapid, uhonorowany dwa lata temu w Berlinie Złotym Niedźwiedziem za prowokacyjny esej filmowy „Synonimy” o poszukiwaniu na emigracji we Francji nowej tożsamości po wyrzeczeniu się żydowskich korzeni, wkracza na ten wybuchowy teren, jakby nie licząc się z żadnymi konsekwencjami.
Pokazywane w głównym canneńskim konkursie „Ahed’s Knee” sprawia wrażenie dzieła jeszcze bardziej bezkompromisowego niż „Synonimy”. Czuje się, że zostało zrodzone z nienawiści do „chorej i zaślepionej” ojczyzny, jak reżyser określił na konferencji prasowej swój kraj rządzony przez ludzi kneblujących usta wszystkim, którzy ich nie popierają. Rzecz o Izraelu, podobnie jak Polska reagującym histerycznie na jakąkolwiek krytykę pod swoim adresem, stosującym zastraszanie, manipulację, cenzurę, byle tylko osiągnąć wyznaczony cel. „Smuci mnie mechanizm. To, że wcale nie trzeba wsadzać niepokornych twórców do więzienia, jak w Rosji – przekonywał reżyser. – Wystarczy im powiedzieć, że mają nie zajmować się więcej polityką, tylko np. rodziną. I wtedy już większość pilnuje siebie sama. Cenzura zewnętrza do niczego nie jest potrzebna, bo hodują w sobie strażnika, autocenzora, który staje się częścią ich duszy”.
Czytaj też: 10 najlepszych zagranicznych filmów 2020
Granice wolności w sztuce
Radykalizm Lapida – można to nazwać odwagą, obrazoburczością, przekorą albo naiwnością – polega na wykrzyczeniu wprost do kamery wszystkiego, co on sam uznaje za niedopuszczalne. Oprócz gniewu na samego siebie za to, kim jest, co się dzieje z jego rodziną (w trakcie realizacji umarła jego matka, montażystka wszystkich jego filmów), upraszczając: chodzi o emocjonalne uderzenie w podwaliny silnego Izraela. W mit militarnej sprawczości państwa kierowanego przez prawicową partię Likud, w politykę wymierzoną przeciwko Arabom oraz w obronę tradycyjnych wartości. Na ekranie robi to za niego alter ego: też filmowiec, uznany reżyser zaproszony na prowincję, by wygłosić pogadankę o swojej twórczości, grany przez słynnego choreografa i aktora Avshaloma Pollaka.
Film ma formę autotematycznego, subiektywnego szkicownika nagrywanego na telefonie komórkowym, wysłanego potem do matki z położonego na pustyni miasteczka Arawa (na południe od Morza Martwego). Po seansie zorganizowanym w lokalnej bibliotece bohater ma wziąć udział w dyskusji sponsorowanej przez rząd, ale jego myśli krążą już wokół rozpoczętego nowego projektu: o Palestyńczyku skazanym na wieloletnie więzienie za to, że spoliczkował izraelskiego żołnierza. Na co jeden z wysokich urzędników państwowych zareagował tweetem, że powinno się ukarać sprawcę tego czynu fizycznym okaleczeniem (strzałem z pistoletu w kolano).
W Arawie bohater niczym Marcello Mastroianni w „Osiem i pół” dokonuje swoistego bilansu, wracają wspomnienia z okresu jego służby w wojsku podczas konfliktu zbrojnego z Syrią i Libanem, sama zaś fabuła wydaje się pretekstem do przypomnienia prostych pytań m.in. o granice wolności w sztuce, o role, jakie się ma do spełnienia w systemie, oraz o cenę, jaką się płaci za dążenie do prawa do własnej oceny rzeczywistości.
Czytaj też: Telewizja przetrwania
Kino po Beniaminie Netanjahu
„Ahed’s Knee” nie jest tak rozbuchane wizualnie jak arcydzieło Felliniego. To bardzo skromny, chwilami mocno drażniący film, raz po raz zaskakujący ujęciami zrealizowanymi w różnej stylistyce, łącznie z sekwencjami tanecznymi jakby zapożyczonymi z campowego musicalu. Scenariusz powstawał w zaledwie półtora tygodnia, ale nie sprawia wrażenia nieprzemyślanego, wręcz przeciwnie. Prowadzona z ręki kamera oddaje wewnętrzne rozedrganie stanu psychicznego bohatera, jakby szukając emocjonalnego uspokojenia, oparcia.
Czy ustąpienie niespełna miesiąc temu Beniamina Netanjahu ze stanowiska premiera Izraela uspokoiło Lapida? Pytany o to przez dziennikarzy odpowiadał, że nie. Aby tak się stało, musiałaby się zmienić przynajmniej część społeczeństwa wciąż myślącego o sobie w kategoriach wiecznej ofiary, a na to jego zdaniem się nie zanosi.
Czytaj też: Powrót do kina. Przegląd najciekawszych premier