Kultura

„Nie patrz w górę”, reportaż z naszego końca. Ale co on zmieni?

Kadr z filmu „Nie patrz w górę” Kadr z filmu „Nie patrz w górę” mat. pr.
Czy nowy hit Netflixa wstrząśnie sumieniami widzów, czy tylko stanie się kolejnym narzędziem do odwracania wzroku?

„Nie patrz w górę” ledwo pokazał się w kinach (premiera 10 grudnia), by dwa tygodnie później pojawić się w ofercie Netflixa. Odłożę na bok dyskusje o tym, czy to dobrze, że platformy cyfrowe zamordują doświadczenie pogrążonej w mroku sali kinowej – dzięki takiemu posunięciu film znalazł się wśród najczęściej oglądanych w Polsce, a dyskusje na jego temat pojawiły się w mediach społecznościowych i portalach.

Magnesem przyciągającym widzów jest gwiazdorska obsada – główne role grają Leonardo DiCaprio i Jennifer Lawrence, na drugim planie błyszczą Meryl Streep czy Cate Blanchett, pojawia się też twarz sezonu – Timothée Chalamet – czy popularna piosenkarka Ariana Grande. To sprawdzony patent scenarzysty i reżysera Adama McKaya: opowiadać o ważnych sprawach w atrakcyjny sposób. Znany z komedii z Willem Ferrellem („Legenda telewizji” czy „Ricky Bobby – Demon prędkości”), wplatał do nich wątki publicystyczne („Policja zastępcza”); w bezpośredni sposób zwracając się do widzów w biograficznych „Big Short” i „Vice”.

„Nie patrz w górę”. Metafory nie działają

Tym razem McKay bierze się za temat wręcz arcyważny – reakcji ludzkości na śmiertelne zagrożenie. Film zaczyna się jak klasyczne kino katastroficzne: oto ku Ziemi zmierza kometa, która w ciągu pół roku zniszczy życie na naszej planecie.

Reklama