Dzięki wyjątkowemu (i, nie ukrywajmy, podejrzanemu!) zbiegowi okoliczności finał Eurowizji odbył się w szwedzkim Malmö, akurat pół wieku po historycznym zwycięstwie Abby z jej przebojem „Waterloo” w 1974. Ludzie są pamiętliwi – Wielka Brytania dała wtedy szwedzkiej propozycji okrągłe 0 pkt, ale czasy się zmieniają – oto pozdrowienia z Londynu przesłał wiecznie młody zespół odziany w swoje wirtualne Abbatary, a wspominkowe „Waterloo” z archiwalnym nagraniem wykonały trzy divy: Szwedki Carola (zwyciężczyni z 1991) i Charlotte Perrelli (laureatka z 1999) oraz pochodząca z Austrii drag queen Conchita Wurst, która wygrała w 2014 (wykonaną na jej podobieństwo lalkę Barbie można zobaczyć w Muzeum Abby w Sztokholmie).
Muzyka jednoczy?
Od zeszłego roku przewodnim hasłem finału jest „United by Music”, które w tym roku wybrzmiewało dość głucho z powodu napięć między zwolennikami Palestyny i Izraela. Czy muzyka faktycznie może być – jak chcieli tego The Smiths – głośniejsza od bomb? „I don’t care, I love it” duetu Icona Pop („wali mnie to, kocham to”), odegrana w czasie przemarszu reprezentantów z flagami, miała dwuznaczny wydźwięk.
Nieprzyjemnym zgrzytem (z braku dokładnego wyjaśnienia incydentu widzom pozostawały domysły) była dyskwalifikacja kandydata Holandii – w finale zamiast 26 znalazło się 25 piosenek. To i tak dużo, kto nie słuchał ich wcześniej, żeby wysłać głos na swojego kandydata (widzowie mogli głosować w trakcie całej imprezy), na sam koniec mógł mieć niezły mętlik w głowie. Można było odnieść wrażenie, że w tym roku finał był wyjątkowo, cóż, eurowizyjny; zabrakło w tym karnawale jakiegoś większego złamania reguł, nawet niebinarna czarownica z Irlandii, która na TikToku odprawiała czary z naszą Luną, a na scenie rysowała pentagramy, za drugim razem wydawała się zupełnie oswojona. Może dlatego, że komentatorzy podkreślali, że to tylko teatr.
Symbolem finału mogłaby być Francja, która przysłała szansonistę Slimane – zaśpiewał piosenkę o miłości. Panadel Kloszard z książki dla dzieci „Dziki koń spod kaflowego pieca” uważał, że do porozumiewania się po francusku wystarczą trzy zwroty – mon ami, merci i merde. Do napisania hitowej piosenki najwyraźniej wystarczy zaś mon amour i je t’aime i każdy zrozumie, o co chodzi. To przewaga francuskiego nad innymi językami, które się tak nie umościły w zbiorowej świadomości. W ojczystych językach śpiewały m.in. przedstawicielki Ukrainy, Grecji (oprawa nawiązywała do internetowych transmisji), Hiszpanii czy Włoch. Zresztą – nie trzeba rozumieć słów, żeby zrozumieć piosenkę.
Do Europy tak, ale z naszymi niebinarnymi
Okrągła rocznica zwycięstwa „Waterloo” inspirowała do sięgania po archiwalne nagrania. Co za niewinne czasy, można by pomyśleć, patrząc na hopsających wykonawców w kolorach prosto z Legolandu; dzisiaj konkurs jest znacznie bardziej rozbisurmaniony.
Energicznemu występowi duetu z Hiszpanii towarzyszyły wypięte męskie pupy w stringach i kabaretkach, a Finlandia rozegrała klasyczny skecz, w którym wykonawca (rzekomo bez majtek) jest zasłaniany przez strategicznie umieszczone przedmioty. Olly Alexander z Wielkiej Brytanii, piosenkarz i aktor („Bo to grzech” nawiązujący tytułem do piosenki Pet Shop Boys serial o epidemii AIDS), do fantastycznego homoerotycznego pokazu zaprzągł figury bokserów. Sięgając po brzmienie z lat 80., pokazał, jak daleko zaszliśmy od czasów „Small Town Boy” Bronsky Beat. Powrotów do przeszłości było więcej – młodziutka przedstawicielka Cypru nawiązywała do stylu wczesnej Britney Spears (nie było jej wtedy jeszcze na świecie!).
Przeciwieństwem Bambie Thug, niebinarnej czarownicy z Irlandii, okazała się osoba niebinarna reprezentująca Szwajcarię. Nemo Mettler ma 25 lat, śpiewa, rapuje i gra na instrumentach. Zamiast mroku, krzyku, krwi i pentagramów – kurteczka z pastelowych kwiatów i krótka spódniczka jak z internetowej estetyki „soft”. Sama piosenka „The Code” (mam obowiązki polskie, więc wspomnę, że współprodukowali ją Polacy Wojciech Kostrzewa i Nikodem Milewski) okazała się eklektycznym połączeniem opery, rapu i piosenki z nieistniejącego filmu o Jamesie Bondzie. Dodać do tego imponujący występ na pochylonej, obracającej się platformie i nietrudno zrozumieć, dlaczego przyniosła zwycięstwo (i koronę sprezentowaną przez Bambie Thug).
Nóżka tupie, dusza śpiewa
Blisko podium byli też przedstawiciele Chorwacji, łączący muzykę industrialną w stylu Rammsteina z bliską sercu każdego wschodniego Europejczyka estetyką serwetek i koronek; pewnie jeszcze o nich usłyszymy, bo naśladujący gitarowy riff „RIm Tim Tagi Dim” zostaje w pamięci. To powinna być nauczka dla Polski – ułóżmy najpierw memiczny refren, a potem szukajmy reszty piosenki. Eurowizja to profesjonalne widowisko, dzięki multimedialnym ekranom i dekoracjom występy robiły wrażenie, ale ile z tego zostanie na dłużej? W zalewie bombastycznych pomysłów nawet najlepsza oprawa sceniczna nie robi już wrażenia; reprezentant Niemiec śpiewał w otoczeniu ognia, ale to nie pomogło rozpalić publiczności.
W najnowszym odcinku „Doktora Who”, który widzowie BBC mogli obejrzeć chwilę przed finałem konkursu Eurowizji (w Polsce dostępny jest na platformie „Disney+”), przez chwilę zaglądamy na alternatywną Ziemię, z której skradziono całą muzykę – to postapokaliptyczne pustkowie. Gdy zabrakło melodii, nie było co zrobić ze wszystkimi złamanymi sercami, zupełnie jak w piosence Abby – kto może bez niej żyć, czym jesteśmy bez piosenki i tańca? Nie wiem, czy tegorocznej Eurowizji udało się to przekonująco pokazać, ale przynajmniej okazało się, że do Malmö – jak Nemo – można dotrzeć ze Szwajcarii autostopem.