Cannes 2024: „Megalopolis” arcydziełem nie jest. Coppola postawił na swoim i słono za to zapłacił
Amerykanin przymierzał się do realizacji „Megalopolis” od kilku dziesięcioleci. Zgodnie z zapowiedziami nie „Ojciec chrzestny”, tylko właśnie ten film, łączący antyczną mitologię z katastroficznymi wyobrażeniami końca świata, miał być jego opus magnum, a zarazem pożegnaniem z twórczością. W rozpoczęciu produkcji najpierw przeszkodził zamach na WTC, później pandemia. Ostatecznie aby film ukończyć, reżyser sfinansował go sam. Kosztowało go to 120 mln dol. Drugie tyle, jeśli nie więcej, ma pochłonąć kampania reklamowa, której nie ma kto sfinansować. Po pierwszym pokazie zmontowanej całości żaden dystrybutor kinowy nie wyraził zgody, by go wesprzeć, co realnie groziło tym, że film czeka szybka ścieżka w streamingu. Szczęśliwie w dniu canneńskiej premiery pomoc zaoferowała sieć IMAX, gdzie pod koniec roku „Megalopolis” ma zadebiutować z myślą o Oscarach.
„Megalopolis” arcydziełem nie jest
Zanim odbył się uroczysty pokaz w Cannes, zwieńczony kurtuazyjną owacją, wielu obserwatorów zastanawiało się, czy Coppola zaliczy powtórkę z historii. Trudności przypominały dramatyczne okoliczności powstawania „Czasu apokalipsy” – dzieła, po którym wszyscy spodziewali się widowiskowej klęski. Także wówczas z planu dochodziły coraz to gorsze wieści. Zdjęcia wielokrotnie przerywano, gdyż Coppola nie wiedział, w jaką stronę zmierza. Przeciągnęły się o 11 miesięcy. Budżet się potroił. Marlon Brando grający Kurtza nie zmusił się do przeczytania „Jądra ciemności” – powieści, która posłużyła reżyserowi za inspirację. Ani nie miał zamiaru zrzucić nadwagi, chociaż inkasował co miesiąc 2 mln dol. honorarium. Dennis Hopper w roli paparazzo chodził tak naćpany, że nie był w stanie zapamiętać napisanych dla niego dialogów. Martin Sheen, który po tygodniach kręcenia zastąpił niedysponowanego Harveya Keitela, był tak zestresowany i przerażony panującym chaosem, że przypłacił to zawałem serca. Skończyło się tym, że film okrzyknięto arcydziełem.
„Megalopolis” arcydziełem nie jest, co przyznali nawet życzliwi reżyserowi amerykańscy recenzenci. „Variety” napisało, że to „lekkomyślnie ambitny, gigantyczny epos, w którym odwieczne tematy chciwości, korupcji, lojalności i władzy przesłaniają główny, bardziej intymny wątek kryzysu osobistego”. Kryzysu – dodajmy – zarówno samego artysty broniącego prawa do wypowiedzenia się na własnych warunkach, jak i głównego bohatera granego przez Adama Drivera, wizjonerskiego architekta walczącego o zapewnienie nowym pokoleniom lepszego życia.
Problem polega na tym, że ambicje samego Coppoli, aby wyrazić na ekranie profetyczne „przesłanie do ludzkości”, nie idą w parze z narracyjną sprawnością. „Megalopolis” jest zaskakująco słabo opowiedzianym filmem. Jest w nim sporo świetnych pomysłów, jak choćby metafora upadku Nowego Rzymu, świetnie współgrająca z obrazem dekadencji współczesnego Nowego Jorku, ale wszelkie próby ukonkretnienia wypadają po prostu sztucznie. Madison Square Garden, najsłynniejsza arena świata przerobiona na Koloseum, w którym odbywają się wyścigi rydwanów i walki gladiatorów, raczej śmieszy, niż pozwala przejąć się tym, co się tam dzieje. Podobny zarzut dotyczy większości scen, którym brakuje odpowiedniego rytmu, życia, autentyzmu.
Czytaj też: „Ojciec chrzestny” po pół wieku
Megalon, beton i stal
Fabuła została zaczerpnięta z rzymskich kronik opisujących dzieje pewnego arystokraty, Lucjusza Sergiusza Katylina, zamierzającego obalić Republikę w celu zaprowadzenia nowego ładu, opartego na eliminacji kasty bogaczy i darowaniu długów biednym. Coppola przeniósł akcję do współczesności, a jego bohater o imieniu Cezar też pragnie rewolucji, tylko zamierza ją przeprowadzić metodami pokojowymi. Próbują mu w tym przeszkodzić jego odwieczni antagoniści, m.in. skorumpowany, konserwatywny burmistrz Franklin Cicero (Giancarlo Esposito), obiecujący pustki w miejskiej kasie pokryć z dochodów budowanych kasyn, oraz kuzyn Clodio (Shia LaBeouf), narcyz zakochany w tej samej kobiecie co Cezar.
Postać grana przez Drivera jest genialnym urbanistą, idealistą i miliarderem z Nagrodą Nobla na koncie, przeżywającym żałobę po śmierci ukochanej żony. Rzuca się w wir pracy, ponieważ udało mu się wynaleźć przełomowy materiał budowlany o nazwie Megalon. Może dzięki niemu projektować inteligentne miasta zmieniające kształt i funkcje w zależności od potrzeb i, co najważniejsze, bez konieczności zatruwania naturalnego środowiska. Megalon to coś w rodzaju świętego Graala albo złotego runa symbolizującego osiągnięcie odwiecznych celów człowieka. Z niewiadomych przyczyn jego przeciwnicy wolą jednak tradycyjne rozwiązania, tzn. beton i stal.
Cezar jako nietuzinkowa postać posiada też zdolności nadprzyrodzone. Potrafi zatrzymywać czas, co prezentuje już na samym początku filmu, ratując się przed niechybną śmiercią, czyli ześlizgnięciem się z krawędzi dachu drapacza chmur. Niestety w pewnym momencie traci tę umiejętność, a odzyskanie jej, jak się przekona, ma związek z otwarciem się na nowy związek z zakochaną w nim kobietą (Nathalie Emmanuel).
„Magalopolis” jest baśnią w takim samym stopniu co alegorią i zamaskowaną autobiografią Coppoli, także opłakującego śmierć swojej żony Eleonory (zmarła 12 kwietnia w wieku 87 lat). Film jest dedykowany jej pamięci, chociaż sprowadzanie go wyłącznie do tej intencji wydaje się uproszczeniem. Akcja prowadzona jest szeroko, wielotorowo. Wiadomo, że Coppola chciał się tu wypowiedzieć o mechanizmach władzy, przyszłości czekającej naszą cywilizację, ostrzec przed populistami i przypomnieć o wartościach rodzinnych. Stąd na ekranie co i rusz padają wzniosłe kwestie wzięte prosto z „Hamleta” czy „Burzy”. Z wszechwiedzącym narratorem komentującym na bieżąco wydarzenia. Aktorzy przerzucają się cytatami z Marka Aureliusza i Jean-Jacques’a Rousseau trochę jak na szkolnym przedstawieniu. W dodatku wszystko to odbywa się bez zmrużenia oka, całkiem na serio, bez silenia się na dystans, co początkowo zdumiewa, ale ewidentnie o taki właśnie czytankowy styl wypowiedzi chodziło reżyserowi.
Czytaj też: Przyszłość kina według Francisa Forda Coppoli
Coppola postawił na swoim
Przełom, i to radykalny, przychodzi w połowie filmu, gdy oto nagle po wyciemnieniu wychodzi zza sceny człowiek i czyta na żywo z karteczki przygotowane pytanie do postaci granej przez Adama Drivera. Zaś aktor na ujęciu z telefonu komórkowego odpowiada na nie. By chwilę później wszystko wróciło do utartej konwencji. Tym jednym happeningowym chwytem Coppola niszczy tradycyjny model spektaklu filmowego. Wprowadzając nowatorskie rozwiązanie, na które obecna technologia nie jest w żaden sposób przygotowana, podcina gałąź, na której sam siedzi, bo przecież trudno sobie wyobrazić, by na każdym seansie „Megalopolis” umówiona osoba w trakcie projekcji wychodziła i czytała jedno zdanie. Stąd pewnie krążące w sieci plotki o niemożliwych do spełnienia warunkach rozpowszechniania filmu.
O wizualnej stronie projektu można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest olśniewająca i rekompensuje gmatwaninę wątków oraz drętwych dialogów. Niektórzy porównują ją do topornego kina sióstr Wachowskich, bardziej złośliwi mówią o aseksualnej wersji „Kaliguli”. Pojawiły się też słuszne chyba wnioski, że sukces można było osiągnąć, decydując się na wersję animowaną „Megalopolis”. Wówczas skróty w opisach psychologii, luki narracyjne i nagłe przeskoki akcji byłyby przynajmniej jakoś usprawiedliwione.
Coppola postawił na swoim. Zapłacił za to słono. Zachował jednak niezależność. W historii kina ma już swój pomnik, którego nawet swoim mniej udanym filmem nie obali.