Marks dotarł do Londynu 28 sierpnia 1849 roku. Spośród dwóch i pół miliona mieszkańców tego wówczas największego miasta świata około 30 tysięcy stanowili niemieccy imigranci, w większości rzemieślnicy, w rodzaju znanych już z kontynentu wędrownych krawców. Było także trochę biznesmenów i ludzi wolnych zawodów. Status zawodowy Niemców, którzy przybywali wraz z Marksem, był w londyńskich realiach trudny do ustalenia. Odgrywali jeszcze niedawno ważne role w rewolucyjnej polityce, ale po przeprawie na drugą stronę kanału stawali się uchodźcami, pozbawionymi źródeł utrzymania i z reguły zbędnymi w przyjmującym ich kraju. Według biografów pierwsze tygodnie pobytu upłynęły Marksowi na organizowaniu pomocy dla tej grupy. Jest to o tyle dziwne, że altruizm nigdy nie był szczególnie wyraźnym rysem jego charakteru, w kwestiach organizacyjnych zdawał się z reguły na kogoś innego, po angielsku mówił słabo, a jego londyńskie kontakty ograniczały się do poznanych parę lat wcześniej niemieckich komunistów. Wreszcie – sam bardziej potrzebował pomocy, niż był w stanie ją zapewnić. Mimo wszystko w ciągu dwóch pierwszych miesięcy komitet z udziałem Marksa zdołał zebrać 36 funtów (równowartość 4800 euro w dzisiejszym pieniądzu), które podzielono pomiędzy 15 osób. Do kwietnia 1850 roku wpłaty wzrosły i udało się wesprzeć łącznie ponad czterysta osób – ich lista, skrzętnie przez Marksa przechowywana, przydała się przy odbudowie Związku Komunistów, którego działalność zamarła podczas Wiosny Ludów, gdy wszyscy zajęli się praktyczną, a nie teoretyczną rewolucją. W reanimacji środowiska ważną rolę odegrał Engels, który dotarł do Londynu przez Genuę i statkiem wokół zachodniej Europy, bo francuski rząd zabronił mu podróży najkrótszą drogą z Genewy.
Jenny z trójką dzieci dołączyła do Karola w połowie września. Sześć tygodni później, 5 listopada 1849 roku (czyli w 244. rocznicę wykrycia katolickiego spisku przeciwko protestanckiemu królowi, tradycyjnie celebrowaną paleniem ognisk i pokazami fajerwerków) powiła Marksowi drugiego syna. Przewrotny ojciec nadał mu imiona Heinrich Edward Guy – to ostatnie na cześć przywódcy spisku prochowego Guya Fawkesa. Mimo iż urodził się w stolicy supermocarstwa, życie nieszczęsnego chłopca było jak w domniemanym przez Hobbesa stanie natury – nędzne, zwierzęce i krótkie. W liście z 20 maja 1850 roku jego matka relacjonowała:
[...] ponieważ mamki żądają tutaj astronomicznych opłat, zdecydowałam się, mimo okropnego i ciągłego bólu w klatce piersiowej i plecach, sama karmić moje dziecko. Ale biedny aniołek wysysał z moim mlekiem tyle zmartwień i cichych smutków, że ciągle chorował, dniem i nocą, w spazmach gwałtownego bólu. Od kiedy przyszedł na świat, nie przespał ani jednej całej nocy, najwyżej dwie, trzy godziny. Ostatnio do jego nieszczęść dołączyły gwałtowne konwulsje, do tego stopnia, że dziecko nieustannie oscylowało między śmiercią a nędznym życiem. W czasie bólu ssał tak mocno, że moje piersi owrzodziły i popękały; często krew napływała do jego drżących usteczek.
Niedługo później – dokładna data nie została ustalona i nie ma większego znaczenia – Marksowie przenieśli się do Soho. Barwne dzieje tej dzielnicy obejmują epoki, kiedy zamieszkiwali ją arystokraci, artyści i pisarze, bywała centrum rozrywki, oazą prostytucji, siedzibą renomowanych teatrów i restauracji, by w końcu stać się kolebką ruchu na rzecz emancypacji gejów. Marksowie trafili na najgorszy moment, kiedy eleganckie rezydencje bogaczy podzielono na klitki dla imigrantów z kontynentu, a gęstość zaludnienia przekroczyła 80 tysięcy osób na kilometr kwadratowy[1]. Na Dean Street wynajmowali kolejno dwa mieszkania. W domu pod numerem 64 mieszkali parę miesięcy, zrezygnowana Jenny pisała do matki, że „warunki tutaj są zupełnie inne niż w Niemczech. Cała nasza szóstka mieszka w jednym pokoju, z małym gabinecikiem obok, a płacimy każdego tygodnia więcej niż [miesięcznie] za największy dom w Niemczech”. W nieco większym lokalu w domu pod numerem 28 rodzina spędziła ponad pięć i pół roku. 370 metrów od tego miejsca znajdowała się studnia, która w sierpniu 1854 roku stała się rozsadnikiem cholery.
Raporty pruskich szpiegów, czasem niepozbawione literackiego sznytu, po przeszło półtora wieku pomagają wyobrazić sobie życie Marksów. Relacja z roku 1853 łączy obrzydzenie i podziw:
Marks jest średniego wzrostu; ma trzydzieści cztery lata, ale włosy już siwieją; jego budowa jest potężna [...] nosi pełną brodę; jego duże, przenikliwe, błyszczące oczy mają w sobie coś demonicznego i złowrogiego; od razu mamy wrażenie, że to człowiek pełen geniuszu i energii; jego intelektualna wyższość daje mu nieodpartą władzę nad otaczającymi go ludźmi. W życiu prywatnym jest człowiekiem niezwykle nieuporządkowanym i cynicznym; jest złym panem domu, prowadzi życie bohemy. Mycie, czesanie, zmiana bielizny to dla niego rzadkie zdarzenia; chętnie się upija. Często cały dzień próżnuje, ale jeśli ma dużo pracy, pracuje dzień i noc z niestrudzoną wytrwałością; nie ma stałych godzin kładzenia się i wstawania; bardzo często nie śpi całą noc, potem około południa kładzie się ubrany na sofie i śpi do wieczora, nie martwiąc się o ludzi, którzy wchodzą do jego domu jak do młyna. Jego żona jest siostrą pruskiego ministra von Westphalena. Jest to kobieta kulturalna i sympatyczna, która z miłości do męża przyzwyczaiła się do tej biedy i przystosowała się do tego cygańskiego życia. Ma dwie dziewczynki i chłopca, a cała trójka dzieci jest bardzo ładna i ma inteligentne oczy po ojcu. Jako mąż i ojciec Marks jest najczulszym i najłagodniejszym człowiekiem, pomimo swego ogólnie drażliwego i dzikiego charakteru. Marks mieszka w jednej z najbiedniejszych dzielnic Londynu, a co za tym idzie, jednej z najtańszych. Posiada dwa pokoje, jeden z widokiem na ulicę, jest to pokój dzienny, za którym znajduje się sypialnia. W mieszkaniu nie można znaleźć ani jednego mebla czystego i w dobrym stanie, wszystko jest połamane, rozebrane i podarte, wszystko pokrywa gruba warstwa kurzu, i nic nie jest w porządku. Na środku salonu stoi duży stary stół nakryty ceratą. Stół ten znika pod rękopisami, gazetami, książkami, zabawkami dzieci, szmatami i robótkami pani Marks. Widać też jakieś wyszczerbione filiżanki do herbaty, brudne łyżki, noże, widelce, świeczniki, szklanki, kałamarz, holenderskie fajki, popiół tytoniowy, wszystko pomieszane razem na tym jednym stole. Kiedy wchodzi się do Marksa, ma się przed oczami taką chmurę dymu węglowego i tytoniowego, że trzeba szperać po omacku jak w jaskini, aż wzrok się do tego przyzwyczai i pozwoli dostrzec kilka obiektów, jak we mgle. Wszystko jest brudne, wszystko jest pokryte kurzem, usiąść jest naprawdę niebezpiecznie. Jedno krzesło ma tylko trzy nogi, na drugim, które przez przypadek jest nadal całe, dzieci bawią się w gotowanie. Właśnie to podaje się gościowi, ale nie sprzątnąwszy dziecięcej kuchni: jeśli usiądziesz, ryzykujesz spodniami. Ale nic z tego w najmniejszym stopniu nie zawstydza Marksa ani jego żony. Przyjmą was bardzo miło, uprzejmie przyniosą fajkę, tytoń i wszelki poczęstunek, jaki mają pod ręką. Inteligentna i przyjemna rozmowa zrekompensuje domowe braki, sprawiając, że brak komfortu stanie się znośny. Przyzwyczaimy się do tego towarzystwa, uznamy to miejsce za ciekawe, oryginalne.
Płacenie czynszu było możliwe tylko dzięki wystawianiu weksli i rolowaniu długów. Nie zawsze się to udawało. W czerwcu 1852 roku, kiedy Karol wyjechał na jakiś czas z Londynu, właścicielka mieszkania zaczęła się domagać zapłaty zaległości, a nie uzyskawszy jej, wystawiła dobytek Marksów na sprzedaż. Jak wiemy z napisanego wówczas listu, Jenny resztką sił zachowywała pozory przed piekarzem, rzeźnikiem i sklepikarzem. Wśród innych wierzycieli znajdowali się dobroduszni znajomi i rodzinny lekarz. By uniknąć ponagleń tego ostatniego, latem 1855 roku Marksowie na parę tygodni wyprowadzili się z domu.
Kolejnego lata Jenny dostała spadek po matce i postanowiła go wykorzystać, by wynieść się z Soho. Za 36 funtów rocznie (dziś około 4 tysięcy euro, co pokazuje, o ile relatywnie wzrosły czynsze w ciągu ostatnich 170 lat) znalazła domek na peryferiach Londynu. Po latach wspominała: „Ten ładny dom, mimo niewielkich rozmiarów, wydawał nam się pałacem w porównaniu z naszymi poprzednimi kwaterami, ale był niedostępny. Nie prowadziła do nas żadna wytyczona ścieżka. Wszystko wokół dopiero powstawało, było w budowie. Musieliśmy przedostawać się przez sterty gruzu. Kiedy padało, ciężka czerwonawa glina przyklejała się do podeszew. Co więcej, w tych dzikich okolicach panowała zupełna ciemność i ludzie woleli grzać się przy dobrych kominkach niż stawiać czoła nocy, gruzom, glinie i stosom kamieni”.
Jak biedę Marksów porównać do sytuacji innych mieszkańców ówczesnego Londynu? Rosemary Ashton pozostaje krytyczna:
[...] w kwestii pieniędzy jest oczywiście ironią, że człowiek, który badał ekonomię i stworzył najbardziej szczegółową analizę stosunków pieniężnych w społeczeństwie przemysłowym, był tak spektakularnie niezdolny do zarządzania własnym gospodarstwem domowym, nawet kiedy otrzymał różne rodzinne spadki i jego sytuacja nie była już rozpaczliwa. Szacuje się, że w połowie lat sześćdziesiątych XIX wieku miał roczny przychód rzędu 500 funtów, podczas gdy robotnik niewykwalifikowany zarabiał 50 funtów na rok, a oszczędna pięcioosobowa rodzina mogła wyżyć za około 200. Żył jednak niebezpiecznie, „huśtając się jak wahadło między szampanem a lombardem”, jak doniósł pewien szpieg w 1859 roku.
Krzysztof Iszkowski, „Idol. Życie doczesne i pośmiertne Karola Marksa”, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2025, strony 219-224.
[1] Dziś takiej gęstości zaludnienia nie notuje się w żadnym z miast krajów rozwiniętych (absolutne maksimum to około 60 tysięcy osób na kilometr kwadratowy w nowojorskiej Upper East Side), ale niektóre dzielnice Kairu, Dhaki, Lagosu i Bombaju znacznie ją przekraczają.
Książka do nabycia pod tym adresem.
Materiał przygotowany przez Wydawnictwo Agora.