Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kultura

Cédrik Klapisch: Moje nazwisko jest polskie, więc czuję się częścią tej wspólnoty

Kadr z filmu „Pewnego razu w Paryżu” Kadr z filmu „Pewnego razu w Paryżu” mat. pr.
Rozmowa z francuskim reżyserem Cédrikiem Klapischem, autorem wchodzącej na polskie ekrany komedii „Pewnego razu w Paryżu”.

JANUSZ WRÓBLEWSKI: Polscy widzowie pamiętają pańską trylogię „Smak życia”, ironiczną komedię o dorastaniu młodego pokolenia Francuzów w wielokulturowej Europie. „Pewnego razu w Paryżu” też mówi o dojrzewaniu, tylko w czasach impresjonistów. Współczesność pana znudziła?
CÉDRIC KLAPISCH: Nie, absolutnie nie, tylko nie mogłem sobie odmówić przyjemności porównania tych dwóch epok. W moim filmie akcja toczy się równolegle. Czworo kuzynów odkrywa, że w ich domu w Normandii, opustoszałym od końca drugiej wojny światowej, ktoś pozostawił stare zdjęcia i listy. Jednocześnie śledzimy losy 20-latki granej przez Suzanne Lindon (prywatnie córki Vincenta Lindona), mieszkającej w tej posiadłości w 1895 r. i wyruszającej do Paryża w poszukiwaniu rodziców, których nigdy nie znała. Historie przeskakują między teraźniejszością a przeszłością, zachęcając do zastanowienia, co jest lepsze dzisiaj, co było gorsze wtedy lub na odwrót.

Większy kontrast uzyskałby pan, sięgając do czasów znacznie od naszych odleglejszych.
Jasne, ale akurat przełom XIX i XX w. jest bliższy mojemu sercu. Doszło wtedy do rewolucji estetycznej. Fotografowie byli przekonani, że lada moment malarstwo zniknie. Ich wynalazek, zdjęcia, odzwierciedlały rzeczywistość w sposób prawie doskonały. Zatrzymany w kadrze czas dawał wrażenie stuprocentowej prawdy. Spełnił się więc jeden z głównych postulatów sztuki. A jednak dzisiaj artyści nadal malują obrazy, a my wciąż fotografujemy. Toczą się też podobne debaty. Niektórzy wieszczą, że sztuczna inteligencja zabije kino.

Reklama