Siedem spotkań Tima Burtona z człowiekiem o tysiącu twarzach i urodzie amanta – jak mawia reżyser – czyli jego ulubionym aktorem Johnnym Deppem, przeszło do historii kina. Ósme – na planie wysokobudżetowej komedii „Mroczne cienie” zrealizowanej na podstawie niezwykle popularnej w Ameryce w latach 60. satanistycznej opery mydlanej – potwierdza, że to duet idealny. Odkryciem filmu jest jednak obdarzona gotycką urodą Eva Green, wyglądająca na ekranie jak heroina z obrazów Tamary Łempickiej, oraz cztery inne aktorki świetnie czujące pastiszową konwencję (Helena Bonham Carter, Michelle Pfeiffer, Bella Heathcote i znana z horroru „Pozwól mi wejść” Chloe Grace Moretz).
W burtonowskiej parodii wampirycznych opowieści fabuła jest wątła i wybitnie pretekstowa. Przystojny młodzieniec z Liverpoolu łamiący serca kolejnym kochankom po przybyciu w XVIII w. do Stanów Zjednoczonych zostaje zamieniony w upiora za karę, że odrzucił miłość zmysłowej, zazdrosnej czarownicy. Po 200 latach wydostaje się z trumny i zaczyna się sprawdzać w roli biznesmena ratującego podupadający interes swoich dalekich krewnych, jeszcze większych dziwaków niż on. Ze spiczastymi uszami, wybieloną twarzą, umalowanymi na czarno oczami Depp, jak zwykle, wypada czarująco. Jego nagłe przebudzenie w czasach hipisowskiego karnawału (z wyraźnymi aluzjami do szekspirowskiej „Burzy”) stanowi dodatkowe źródło humoru.
W „Mrocznych cieniach”, oprócz kpiny z romantycznej symboliki dwóch zbuntowanych epok, zabawa polega głównie na straszeniu kiczem i śmianiu się z postmodernistycznych dowcipów na temat „Nosferatu”, „Lśnienia”, „Omenu” czy „Fatalnego zauroczenia”. Aby uniknąć rozczarowania, lepiej nie spodziewać się niczego więcej.
Mroczne cienie, reż. Tim Burton, prod. USA, 113 min