Od pierwszej do ostatniej sceny Hitchcock mnoży fałszywe tropy, zapowiada straszne wydarzenia, które następują w najmniej oczekiwanych momentach, ujawnia rzekomo znaczące szczegóły, które porzuca w pełnym przekonaniu, że kiedy nadejdzie wielki moment, każdy będzie umierał ze strachu. Nie tylko w „Psychozie”, lecz i w wielu innych thrillerach genialnego Brytyjczyka panuje atmosfera dwuznaczności, nazywana przez krytyków „pograniczem znaków i metafor”.
O Hitchcocku, synu sprzedawcy z East Endu, autorze ponad 50 filmów o zwykłych ludziach w dziwnych sytuacjach, na których trudno nie odczuwać „przyjemności strachu”, napisano setki książek, w tym najsłynniejszą „Hitchcock/Truffaut”, składającą się z rozmów dwóch wielkich artystów. Wynika z niej jasno, dlaczego autor „Psychozy” nienawidził wszystkiego, co pospolite, i za wszelką cenę starał się unikać białych plam nudy. Jego bogiem, którego nieustannie starał się wyprowadzić w pole, była publiczność. Jak żaden inny reżyser znał jej potrzeby, lęki, co przy jego wybitnej inteligencji i absurdalnym poczuciu humoru dawało mu sporą przewagę, wykorzystywaną z żelazną, godną podziwu perfekcją.
Nazywano go mistrzem suspensu. Hitchcock uważał, że wszystko, co zostało powiedziane, a niepokazane na ekranie, jest stracone dla widzów. Był wizjonerem, pierwszym reżyserem umiejącym sfilmować i przekazać myśl postaci bez uciekania się do dialogu – za co m.in. tak bardzo uwielbiali go francuscy nowofalowcy. A także jedynym, który umiał prowadzić na ten temat wyrafinowaną grę, polegającą na odklejaniu obrazu od dialogu, czyli sugerowaniu, że pod pozorem eleganckiego zachowania kryją się nieczyste intencje. Miał też swoje dziwactwa, które biograficzny film „Hitchcock” Sachy Gervasiego o burzliwych okolicznościach kręcenia „Psychozy” z lubością przypomina. Posiłki zamawiał w paryskiej restauracji Maxim, dostawę do Ameryki zapewniała specjalna linia lotnicza. Nikogo prócz siebie nie miał w zwyczaju chwalić. Nie znosił aktorów, nazywał ich rozpuszczonymi bachorami albo bydłem. Kochał się za to w Grace Kelly i nie mógł jej wybaczyć, że po wyjściu za mąż za księcia Monako porzuciła aktorstwo. Zastępował ją kolejnymi platynowymi blond pięknościami. Na planie zajmował się głównie czytaniem „London Timesa”, gdyż, jak mawiał: „moje filmy powstają na papierze”. Każdą sytuację, każdy ruch aktora miał precyzyjnie zaplanowane, zanim jeszcze porozumiał się z kimkolwiek z ekipy. Z obawy przed utratą spontaniczności wykonawców nie miał w zwyczaju nagrywać więcej niż dwóch, trzech ujęć tej samej sceny.
Sławnego ekscentryka cierpiącego na nadwagę, z powodu charakterystycznego wyglądu nazywanego przez współpracowników księciem zaklętym w żabę, gra w „Hitchcocku” Anthony Hopkins. Mimo solidnej roboty charakteryzatorów nie jest niestety zbyt podobny do pierwowzoru. Różnice trzeba wyrównać wysiłkiem własnej wyobraźni. Bez zarzutu natomiast wypada Helen Mirren w roli montażystki i wyjątkowo wyrozumiałej żony autora „Psychozy”, chociaż z kolei co do jej ofiarności i bezgranicznego oddania, podkreślanych w filmie, biografowie Hitchcocka mogliby zgłaszać pewne wątpliwości.
Hitchcock, reż. Sacha Gervasi, prod. USA, 98 min