Najdroższy (produkcja pochłonęła 250 mln dol.) i najdłuższy (148 min) Bond w historii zapisze się też jako jedno z większych rozczarowań. Z postfreudowską psychologią oraz grubymi nićmi szytymi aluzjami do afery Snowdena „Spectre” może i nie przynosi wstydu, ale sygnalizuje stan wyczerpania i znudzenia serią. Daniel Craig z miną narcyza i psychopaty w roli agenta z licencją na zabijanie tak bardzo upodabnia się do pozbawionego wdzięku terminatora, że finałowe ocieplenie wizerunku to kpina. Seksizm należy oczywiście do konwencji. Granie na nosie feministkom nie wydaje się jednak inteligentnym posunięciem. Ostentacyjnie szowinistyczne sceny z Monicą Bellucci oraz niewyraźnie czującą się w roli słodkiego kociaka Léą Seydoux ubawią jedynie dinozaury. Trochę lepiej wypada Austriak Christoph Waltz jako capo di tutti capi – czarny charakter i demoniczny geniusz komputerowej inwigilacji. Przy czym w przeciwieństwie do mało porywających popisów sprawności fizycznej podstarzałego 007 wiele z tego, co robi, otoczone jest mgiełką bezdennie głupiej powagi, a co gorsza układa się w nie najmądrzejszą parodię antologii scen z filmów Kubricka i Hitchcocka. Zmiana konwencji na bardziej realistyczną obnażyła tym razem same niedostatki: ciężką rękę reżysera, schematyzm i niewybaczalny brak poczucia humoru. Ale spokojnie. Przy takiej kasie sukces murowany.
Spectre, reż. Sam Mendes, prod. Wielka Brytania, USA, 148 min