Nic dziwnego, że Harry stał się ulubionym bohaterem filmowym, a kolejne ekranizacje prześcigają rozmachem poprzednie. Wszedł właśnie na nasze ekrany „Harry Potter i Czara Ognia”. Tym razem reżyserem jest Mike Newell (autor m.in. „Czterech wesel i pogrzebu”), który nie miał wątpliwości, że historia opowiedziana w czwartym tomie to w gruncie rzeczy thriller.
Dojrzewający Harry musi w końcu stanąć oko w oko ze Złem, które w finale pokaże także widzom swą prawdziwą twarz. Harry wraca do Hogwartu, by rozpocząć czwarty, wyjątkowy pod wieloma względami, rok nauki. Po stuletniej przerwie w szkole odbędzie się Turniej Trójmagiczny, bardzo niebezpieczne zawody, w których wezmą udział przedstawiciele trzech szkół magii, a każdy uczestnik musi mieć ukończone 17 lat. Czara Ognia wybiera troje zawodników w przepisowym wieku i jako czwartego – czternastoletniego Harry’ego.
Kto za tym stoi? Dowiemy się później. Tymczasem Harry musi wykonać niczym mityczny Herkules kolejne prace: pokonać smoka, uratować z głębin Czarnego Jeziora najdroższe mu osoby, wreszcie w finale wejść do labiryntu, poprzez który dotrze do największej tajemnicy swego życia.
Mike Newell wykonał popisową wręcz robotę, nic zatem dziwnego, że w Stanach „Czara Ognia” w trzech pierwszych dniach wyświetlania zarobiła ponad 100 mln dol. Co dalej? Harry dorośleje (podobnie jak grający go Daniel Radcliffe), coraz mniej bawią go dziecinne sztuczki. Zresztą widza też już zaczynają nudzić standardowe obrazki z życia Hogwartu. Przyznam, że na piątego filmowego Harry’ego nie mam wielkiej ochoty.