W „Listach z Iwo Jimy” Eastwood opowiada o tragedii dwudziestu tysięcy walecznych Japończyków, którzy uświadamiają sobie, że do wyboru pozostawiono im tylko sposób, w jaki mają umrzeć. Część z nich decyduje się na zbiorowe samobójstwo, inni giną w bezpośredniej walce, nieliczni podejmują próbę dezercji, zakończoną rozstrzelaniem jeńców. Podobnie jak część pierwsza, tak i ten film został zrealizowany w paradokumentalnej, szaroniebieskiej tonacji po to, by podkreślić nieatrakcyjność i antywidowiskową stronę wojennego okrucieństwa. Odwrócenie perspektywy robi wrażenie, niestety osłabia je zamierzony i konsekwentnie dawkowany przez reżysera patos.
Zwłaszcza w komentarzach ginących żołnierzy, uświadamiających sobie (i widzom), że po drugiej strony barykady stoi również człowiek, na powrót którego czekają w domu bliscy. Pacyfistyczna wymowa filmu brzmi szczególnie aktualnie w momencie przeciągającego się konfliktu w Afganistanie i planowanej inwazji w Iranie. Jednak Eastwooda podziwiać należy przede wszystkim za rzemiosło, perfekcyjną realizację dramatu wojennego. Wykonany ręką Amerykanina, ogląda się jak dzieło doskonale zorientowanego w kulturowych niuansach Japończyka.
Ocena: 4/6