Kiedy pisarz zupełnie nie wie, o czym ma być książka, pisze o autorze, który męczy się z pisaniem. Ta zasada sprawdza się w przypadku nowej książki Sławomira Shuty „Jaszczur”. Autor „Zwału” podejmuje eksperyment kompromitacji samego aktu pisania. Całość to po prostu monolog niejakiego Sławomira Shuty, który zastanawia się: „Jak tu, mówię, jakoś to zrobić, żeby już kompletnie nie było wiadomo, o co chodzi?”. Napisać, to coś się napisze, ale jak zdobyć pieniądze, przekonać wydawcę, podpiąć się pod jakąś panią z pieniędzmi, zdobyć stypendium od ministra itd. Wszystko to dręczy naszego bohatera, który przypomina swojską odmianę pisarza z serialu „Californication”. Już mu się wydaje, że ma pomysł na krótką nowelkę „Rzyg”, już widzi, jak recenzenci piszą „Shuty w znakomitej formie”, choć raczej spodziewa się, że go „leniwe i gnuśne społeczeństwo, któremu nie chce się interpretować”, zmiażdży. Pisarz się męczy, z kobietami też średnio idzie, rozpycha tekst, umieszcza czasem jedno słowo na całą stronę i mówi, że to „liberatura”.
Bohater ma ambicje, by dokonać śmiałego eksperymentu: połączyć literaturę, performance i szopkę, i w rezultacie cała książka wygląda na parodię pisarskich ambicji, jest rodzajem szopki, a nie powieści. Tyle że zabrakło języka i humoru, który by taki pomysł uniósł. Chyba że chodziło o to, by czytelnik też się męczył razem z bohaterem. To się udało.
Sławomir Shuty, Jaszczur, Ha!art, Kraków 2012, s. 240