Przyjaciele gratulowali mi idioty. To NIC TAKIEGO, mówili. Obejmowali, obściskiwali, całowali w policzki. Rzucałem niepewne uśmiechy, kręciło mi się w głowie, wirowały dłonie, roześmiane twarze; całowałem przyjaciół w policzki, obejmowałem ich i obściskiwałem. Buchały opary przyjaźni. W słodkawych oparach moja głowa była balonikiem, a tułów i nogi nitką przyczepioną do guzika marynarki. Podskakiwałem i mocno mną szarpało. Wiecie, dziwne uczucie. Obrzydliwy stan niestabilności. Takim zapamiętałem siebie w dniu ogłoszenia wyroku.
Przyjaciele przyznali, że bali się najgorszego, że mieli wszelkie podstawy, żeby się bać najgorszego, a tu tymczasem proszę – życie z idiotą; kara lekka, mało krępująca, co to właściwie za kara; oczywiście podejście zależy od podejścia, na przykład takie podejście z nowoczesnego punktu widzenia prowadzi wprost do wniosku, że może to jednak dowód jakiegoś zaufania (masz jeszcze szansę, jeszcze cię nie skreślamy!), nowa forma aktywnego uczestnictwa, więc raczej zadanie niż kara. Misja. Tym bardziej, dodali przyjaciele, że przecież masz wybór. Oni właściwie zrobili ci łaskę… Nie brzmiało to dobrze: czy przyjaciele również robią mi łaskę? No niezła misja, mówię, też coś: życie z idiotą! Nie chcę niczyjej łaski!
Widzicie, co chciałem powiedzieć. Oddajcie mi moją karę. To moja prywatna kara. I tylko mnie ją oceniać, a wy obejmujcie mnie i obściskujcie, i ja również obejmę was i obściskam.
Tej zimy byłem nieufny, nieufny i niespokojny, a świat utknął w mojej nieufności i rozmywały się granice miedzy przedmiotami; wszystko w słodkawym oparze. Przyjaciele znowu mnie całowali, ja całowałem przyjaciół, i tak żeśmy się całowali.
Całując mówili: stary, to przecież szczęście w nieszczęściu. Bo co tu gadać, współczucie zawsze ci jakoś marnie wychodziło – przyjaźnie kpili przyjaciele – zawsze miałeś z tym jakieś kłopoty. I moja nieszczęsna żona przytaknęła: zawsze. No, łaska boska – złapałem się za serce – łaska boska: wreszcie wiem, za co mnie skazali! Za to, że nie współczułem.
Ryknęli śmiechem. Mam refleks, rozbawił nas ten mój żart. Wznieśliśmy toast. Jedliśmy dużo i smacznie. Raz trafiły się nawet jarząbki w śmietanie. I też zjedliśmy, a co. A czemu nie mielibyśmy zjeść sobie jarząbków w śmietanie? Jarząbki w śmietanie wyglądały jak żywe.
Nie dyskutowałem z przyjaciółmi. Nie widziałem w tym sensu. Pracowałem nad swoim ideałem idioty. Nie chciałem brać byle jakiego, pierwszego z brzegu debila: tępa nalana twarz, zapluta broda, powykręcane dygocące ręce, mokre spodnie. Zwykła strata przestrzeni życiowej, nic więcej. Marzyła mi się całkiem inna patologia: patologia szlachetna i święta, narodowa w formie oraz treści. Na przykład stateczny a zmyślny starzec z bystrymi oczkami koloru spłowiałego nieba. Pije herbatę, zagryza cukrem, oblicze spokojne i czyste, i tylko w ataku szaleństwa wychodzi z niego sam diabeł. Ambiwalentny staruszek, jak się patrzy. Niekłopotliwy, długo nie pożyje. A z debilem za dużo zachodu. Opluje się toto, oślini...
No dobrze, może ten mój ideał nie był taki znowu całkiem mój – bez zapożyczeń przecież się nie obyło: stały mi przed oczami dziady proszalne z podmoskiewskich cerkwi, a i literaturę wszyscy ssiemy z mlekiem matki… Tylko że ja nie chciałem ubijać z niej piany! Chciałem wybrać staruszka (skoro już miałem wybór) nie do eksperymentu i nie do jakichś abstrakcyjnych badań, ani do analizy chemicznej wyż. wym. mleka matki – tamtej pamiętnej zimy wywietrzał mi już z głowy polemiczny zapał. Chciałem świętego szaleńca, i to nie dla rozrywki (patrz: Pascal), a z wewnętrznej potrzeby, na rachunek sumienia. Dzisiaj takie czasy, że strach żyć! No i proszę, więc w końcu wykrztusiłem to z siebie. Państwo łaskawie wybaczą.
Miałem wtedy całkiem nowiutką i całkiem znośną żonę. A stara umarła. Na szkarlatynę. Źle ją zdiagnozowali i źle leczyli. I umarła. Jestem wdowcem. A nowa też umarła. Biedna kobieta! Tak lubiła Prousta! Czytałaby sobie Prousta do szczęśliwej starości i dusiła mi rydze w śmietanie! A tymczasem bestialsko ją zamordowano… Czasami mylą mi się zmarłe żony. Czasami łapię się za głowę: poczekaj, a ta pierwsza nie lubiła Prousta? Ogarnia mnie przerażenie: chyba obie lubiły…
Wowa wbiegł do pokoju, dzierżąc w dłoni ogromne nożyce: sekator, którym ona – a przywiozła sekator z NRD – porcjowała dziczyznę. To był jej ukochany sekator. Wowa używał go do obcinania paznokci u nóg. Jaka pani domu zgodzi się na coś takiego? Więc wyobraźcie sobie, Wowa wpada do pokoju, szczęka sekatorem, a ja siedzę, wychudzony i goły, i piję, jak dziecko, sok pomidorowy… Wowa złapał żonę za włosy, rzucił na brudny dywan i zaczął urzynać jej głowę. Minę miał przy tym nieco przemądrzałą. Byłem tak podniecony, tak podniecony, tak podskakiwałem w fotelu, że cały oblałem się sokiem pomidorowym. Biłem się w pierś i wołałem, żeby Wowa obciął mi rozpalone organy. Wowa, tnij, już nie mogę! Wowa był zajęty i nawet się nie odwrócił.
– Ech – krzyknął w końcu i z przemądrzałą miną pokazał mi trofeum: jej głowę.
Siedziałem oblany sokiem i spermą. Znowu zostałem wdowcem.
Ech, Wowa, Wowa! Gdzieżeś ty teraz, Wowa? Gdzie? Moje zmęczone serce podpowiada, że wciąż jeszcze żyjesz. Wszystkich przeżyjesz, kochany mój wariacie. Diabli cię nie wezmą. U kogo teraz robisz za idiotę? Jak cię traktują? Nie biją? Bo mnie, i owszem, biją. Takie, wiesz, Wowa, bydlę. Przedstawia się Craig Benson, ale coś mi wygląda, że to jakiś Cygan, ma złoty ząb, a trafiłem do niego, Wowa, w charakterze doli z jakiegoś przekrętu. To wariat, Wowa. Wiem to. Chociaż jaki tam wariat, nieopierzony amator, nie to, co my, dumny klan profesjonalistów! Żegnaj, Wo-wa. To ja, ja – twój syn.
A zatem, miły czytelniku, pozwól łaskawie, ze wrócę do opisu opisywanych wydarzeń. Bo jestem literatem i w końcu mam swój honor, i nie dam tak łatwo skrzywdzić swojego czytelnika. Opowiem wam teraz, jakie piękne jest życie.
Śnieg, słońce, niebieskie cienie osik. Minus trzydzieści pięć stopni. Ciałka zamarzniętych dzieciaków. Cisza. Tylko czasami, jakby całkiem przypadkiem, z mocarnej łapy królewskiego świerka, świadka mongolskich najazdów na Ruś, świerka-praojca i męczennika, świerka obrońcy i opiekuna, korzeniami na wieki wrośniętego w ojczystą ziemię, spadnie szyszka, z wyglądu nader podobna, jak zauważy bystry miłośnik przyrody, do brązowej kiełbaski psiego gówna, spadnie świerkowa szyszka na śnieg, uniosą się miriady ledwie dostrzegalnych gołym okiem śnieżynek, jakby bajkowy gość sypnął wam w oczy brylantowym pyłem, sypnął i rozwiał się w mroźnym powietrzu, a wy ciągle stoicie cali zachwyceni, zaczarowani tym cudownym zjawiskiem, stoicie i ani drgniecie, i czekacie, co się wydarzy dalej, a stadko niewielkich śpiewających ptaszków z rodziny wróblowatych też oczywiście zaraz się melduje, i już szczebioce, dogaduje, rozmawia w swoim śmiesznym, niezrozumiałym dla człowieka narzeczu, jakby tu przyleciało na ważną naradę w jakiejś pilnej sprawie. Szczebiocą stateczne, czerwone na brzuszkach samce, przekrzykują się, o proszę, tamte dwa chyba wzięły się za czuby, machają na siebie skrzydłami, a inne chyba z nich kpią i temperują kłótników – tak na naradzie w gabinecie dyrektora kombinatu metalurgicznego rzucają się nagle na siebie, jak koguty, dwaj młodzi majstrzy, w gorącej wodzie kąpani, i jeden krzyczy: „Zawalasz mi plan!”, a drugi: „Przez ciebie wyrzuca mnie z partii!” – ale dyrektor, który słyszał niejedną już pyskówkę, postuka ołówkiem w biurko, a przedstawicielka komitetu rejonowego, ta pod oknem, w skromnej garsonce, wybuchnie dźwięcznym basowym rechotem – i proszę: dawnym kolegom ze studiów, ulubieńcom i dumie zakładu, też już robi się głupio, i popychani przez kolegów podchodzą do siebie, zmieszani, zawstydzeni, z wypiekami na twarzach, rzucają się sobie w ramiona, i dyrektor nie potrafi już ukryć wzruszenia, i mówi: „Ech wy, smyki!”, i dzwoni do Moskwy; i, jeśli jesteś bystrym fenologiem, a nie zwykłym zagubionym i zmarzniętym na kość narciarzem, który, jak onanista o piździe, marzy tylko o jednym: byle szybciej wyjść na jakąś ścieżkę, wiodąca na przystanek autobusowy, i znaleźć się już w mieście, z dala od łona przyrody, z pewnością zauważysz, że również gile mają swojego dyrektora, który cieszy się niepodważalnym autorytetem pośród wróblowatych, i wystarczy, że machnie skrzydełkiem, i zaraz cichną wszelkie spory, a wówczas on wygłasza swoją opinię na temat, tak to ujmijmy, ornitoprocesu lotu: jest tak a tak, koledzy, proszę, lecimy dalej – i gile zerwą się do lotu, i wzlecą, i z ciekawskimi, z wiosennymi nieomal twarzami zapikują i wydziobią ci zachwycone oczy bystrego fenologa.
Tak też i mój Marej Mareicz musiał w końcu kiedyś za wszystko zapłacić. Koniec strugania idioty! Męczyła mnie i prześladowała wizja balonika na nitce, przyczepionej do guzika marynarki w kratę. Czy szukałem innego zaczepienia?
Nie, to nie takie proste. Owszem, zamierzałem utłuc mojego świętego starca w moździerzu, jak złoty korzeń, uwarzyć z niego życiodajny odwar, ale to przecież nie znaczy, że chciałem odlecieć czy raczej zeskoczyć wprost na rynek Nowej Jerozolimy, gdzie, jak pisze radziecki poeta półcerkiewny:
Rosyjska dusza całuje Boga w usta…
Paskudne słowa, między nami mówiąc. O nie, nie kusiły mnie świętokradcze akty. Estetyka, jak to mówią, stanęła okoniem. Estetyka zapędziła mnie w ucho igielne. Nie mieściłem się w nim za żadne skarby świata. Przyszedłem w gości do poety. A ty, mówię, jakim cudem przelazłeś? No powiedz coś, mówię, podziel się z kolegą, odpowiedz, mówię, jak cię pytam. A ten tylko głupio chichoce: pożycz, mówi, pięć rubli, lepiej się napijemy. Rozpiliśmy flaszkę, zakąsili sałatką jarzynową. Wiesz, mówię, żona zmarła mi na szkarlatynę. Myślisz, że spotkam się z żoną moją Maszą? Spotkasz się – chichoce głupio – na pewno się spotkasz, nie chrzań… I wtedy się zaczęło! Żołądek usiłował dojść do ładu z sałatką. Sałatka usiłowała dojść do ładu z żołądkiem. Stanęło na brudnym kompromisie.
Poza tym bardzo a bardzo chciałem już zwariować, można powiedzieć, że wręcz gorąco pragnąłem zwariować, i miałem w tym względzie plany względem starca, bardzo liczyłem na Mareja Mareicza. Chciałem otóż dostać manii, kota albo korby – a potem się zobaczy.
I w sumie wszystko poszło jak należy. Dostałem i z miejsca całkiem mnie rozwaliło. I to jak! Do dzisiaj nie mogę się pozbierać. Ha-ha-ha! Ale kochany Craig nade mną czuwa. Pracuje nade mną. Stale. Dzięki niemu znowu chwytam za pióro. Zbliżyłem się do prawdy. I wcale nie żałuję, że mnie rozwaliło; rozwaliło – i dobrze, i świetnie! NICZEGO NIE ŻAŁUJĘ. No dobrze, jasne, żal mi wybitych zębów i bestialsko zabitej, jak jej tam, nie pamiętam. Dziury w pamięci. Szybko zbliżam się do prawdy, stąd dziury. Ale pamiętam, to akurat pamiętam, jak Wowa urżnął jej sekatorem głowę. Dla mojej rozbitej pamięci to jak latarnia w mroku. Stoimy z Wową w świetle tej latarni. Goli, podnieceni, zakochani w sobie mężczyźni. Żywy pomnik.