Trzeci z pięciu tomów tej edycji „Dziennika” obejmuje jego lata emigracji w Ameryce. Wyjechał z Włoch w 1952 r., tęsknił cały czas za Neapolem. Dlatego dobrze jest tom trzeci czytać razem z drugim, w którym Márai po wyjeździe z Węgier znajduje swoje miejsce właśnie w Neapolu. W 1956 r. jest już w Ameryce i stamtąd śledzi wydarzenia na Węgrzech, dobija się do gazet amerykańskich, cierpi, że świat niewiele uwagi poświęca temu, co się stało. Do Stanów nigdy się nie przyzwyczaił, tęsknił za Europą, miał poczucie tymczasowości. Był natomiast wspaniałym obserwatorem – co widać w jego zapiskach z podróży. Ale jeszcze ciekawsze są jego przemyślenia dotyczące życia wewnętrznego, starości, w której znika oczekiwanie, pojawia się prawdziwa „dorosłość”, czyli refleksja, że świat jest na nas niewrażliwy i obojętny. Są też momenty radosne – poczucie, że każdy dzień jest darem i pożegnaniem, i nie ma w tym tragizmu. Fascynujące są też zapiski z lektur nocnych, czytał codziennie do późna. Wszystko to razem tworzy pewien projekt duchowy – wejść w starość i śmierć z pełną świadomością, bez złudnych nadziei spojrzeć w ciemność. „Pod koniec życia najrozsądniejszym wydaje się wszystko przyjmować na sportowo – tak żyć, pracować, gniewać się i wypoczywać, jakbyśmy grali w krykieta”.
Sándor Márai, Dziennik 1957–1966, przeł. Teresa Worowska, wyd. Czytelnik, Warszawa 2018, s. 588