Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki "Świat bez kobiet"

„Ty chyba jesteś wojującą feministką" - to zdanie usłyszałam po raz pierwszy, mając 17 lat, podczas imprezy towarzyskiej gdzieś na warszawskim Ursynowie. Toczyliśmy właśnie zażartą dyskusję o tym, jak zamierzamy zbawić świat (czyli obalić komunę) oraz co w tym zbawionym świecie (czyli demokracji) zamierzamy robić. Był rok 1987, o Okrągłym Stole nikomu się jeszcze nie śniło, my jednak wiedzieliśmy, że czerwone imperium zła musi w końcu runąć. Ktoś miał ulotki, ktoś przyniósł gazetkę, ktoś inny - tanie wino. Dobrze jest być po stronie dobra, kiedy ma się kilkanaście lat, wspaniałych przyjaciół i czarną (zdobyczną!) bluzkę z Hofflandu. I może dlatego, że było mi tak dobrze, zagalopowałam się trochę w swojej wizji równości, wolności i samorealizacji po komunizmie. Zdziwiło mnie słowo na „f”. Nie znałam żadnych feministek, zwłaszcza wojujących, ale sama nazwa miała w sobie coś groteskowego. Nie pasowała do mnie. Sugerowała pretensje do całego świata, zwłaszcza do mężczyzn, a ja chłopców lubiłam, i to bardzo. Szczerze mówiąc, wydawali mi się ciekawsi od moich rówieśnic. Mieli wyraziste poglądy, popisywali się, wciąż o coś spierali. No i tak jak ja chcieli zbawić świat. Więc za co taka obelga? Upokorzenie pokryłam milczeniem. A może żartem? Nie pamiętam. Wspomnienie wróciło po latach, kiedy w kobiecym gronie snułyśmy opowieści o „tym pierwszym razie”: jedną z nas nazwano feministką jeszcze w dzieciństwie, kiedy odmówiła prania skarpetek swoim braciom, inną, gdy w podstawówce marzyła o grze w piłkę nożną, jeszcze inną, gdy zwierzyła się matce, że nie zamierza zakładać rodziny, dopóki nie skończy studiów. Straszne słowo na „f” pojawiało się jak znak „stop” - ostrzeżenie dla grzecznych dziewczynek, że posunęły się o krok za daleko.

Rok później wyjechałam na studia do Stanów. Oprócz klasyków filozofii i literatury angielskiej czytywałam napisy na ławkach oraz na ścianach damskich ubikacji. Prowadzone tam debaty często przybierały formę dialogów. Na przykład: - Czy feminizm umarł? - A czy nowym prezydentem USA będzie kobieta? Albo: - Czy mogę być feministką i się malować? - Możesz, złotko, możesz, rzecz w tym, że nie musisz! Albo: - Co feministki mają do zaoferowania mężczyznom? - A co abolicjoniści dali białym? Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych amerykański feminizm przeżywał kryzys, był jednak żywym prądem kultury, zarówno akademickiej, jak i popularnej, tej, w której uczestniczy się poza biblioteką. Słowo na „f' nie stanowiło obelgi. Oznaczało uczestnictwo w nieustających dyskusjach: o miejscu kobiet w polityce, literaturze, sztuce; o pornografii, mediach, reklamie, uprzedzeniach rasowych, granicach między flirtem a przemocą, o stosunku do własnego ciała. Kiedy otarłam się o amerykański feminizm, zniknęło już ekstatyczne poczucie wspólnoty kobiet ponad podziałami klasowymi czy etnicznymi, owa fascynacja „siostrzeństwem", która dwie dekady wcześniej towarzyszyła drugiej fali ruchu kobiecego. Feminizmów było wiele, niemal tyle co feministek. I tak jak ich matki w latach sześćdziesiątych zwykły mówić „nie jestem feministką, ale...", tak moje koleżanki ze studiów często mawiały „jestem feministką, ale...", po czym następował katalog uściśleń, rozróżnień i wątpliwości. W Amherst ukazywały się dwa pisemka feministyczne, które zażarcie ze sobą dyskutowały, organizowano debaty, wieczorki poetyckie, kobiece wyprawy do lasu i biegi na przełaj. Działała też kawiarenka „Głodna Jaszczurka", prowadzona przez kilka feministek, znana z najbardziej czekoladowych ciastek na Wschodnim Wybrzeżu.

Jak się zostaje feministką? Każda opowieść jest inna, a moja nie ma wyraźnego początku. Nikt mnie nie „indoktrynował", nie odczułam też „terroru politycznej poprawności", o którym tyle się w Polsce słyszy. Po prostu znalazłam się w kulturze, przez którą dwadzieścia lat wcześniej przetoczyła się fala ruchu kobiecego, zostawiając w potocznej świadomości trwały ślad, odsłaniając absurd wielu „odwiecznych prawd" o tym, co męskie, a co kobiece. Być może feminizm dopadł mnie podczas jakiejś studenckiej imprezy, gdy zagalopowałam się w dyskusji i nikt nie miał mi tego za złe. Mogło się to też stać podczas zajęć, kiedy zdziwiło mnie moje własne zdziwienie, że jest coś takiego jak „historia kobiet". Bo „moment feministyczny" to często spotkanie z własnymi uprzedzeniami. Pamiętam dziwną ulgę, że o „literaturze kobiecej" można mówić poważnie i mądrze, bez zgryźliwych uwag, Stopniowe „zarażenie" trwało niecały rok - w kwietniu 1989 roku znalazłam się w Waszyngtonie, w półmilionowym tłumie kobiet i mężczyzn protestujących przeciw próbom ograniczenia prawa do aborcji. Czułam, że uczestniczę w czymś ważnym, ale nie wiedziałam, że są to narodziny nowej fali ruchu kobiecego. Nie miałam też pojęcia, że za kilka miesięcy, wkrótce po obaleniu „imperium zła", prawo do aborcji zostanie zakwestionowane w Polsce, a mój własny podział na „nas" i „onych" paskudnie się skomplikuje.

Nieco później, pracując w bibliotece uniwersyteckiej, trafiłam przypadkiem na Własny pokój Virginii Woolf, a w nim na taki fragment:

Od wielu wieków kobiety służą mężczyznom za zwierciadła, posiadające tg magiczną i bardzo użyteczną moc, że odbijają postać mpką w co najmniej dwukrotnym powiększeniu. (...) Wyjaśnia to, przynajmniej częściowo, dlaczego kobiety są mężczyznom tak bardzo niezbędne.

Esej Woolf powstał w Anglii w 1929 roku, był jednak niepokojąco aktualny. Uwagi o zwierciadle przypomniały mi atmosferę moich licealnych przyjaźni: ci chłopcy istotnie byli wspaniali, ale ich wspaniałość wymagała wzmocnienia, odbicia w oczach dziewczyn. Z podziwem, wstrzymując oddech, słuchałyśmy ich błyskotliwych wywodów, wierząc, że zbawianie świata to męskie zajęcie. Byłam w roli lustra naprawdę znakomita, pragnęłam jednak innej wersji spełnienia. Czy trzeba było aż przelecieć nad Atlantykiem, żeby to zobaczyć?

Wróciłam po sześciu latach, gnana tęsknotą za swojskością i poczuciem, że coś mi umyka, że spóźniam się na polską wolność i polski kapitalizm. Po pierwszych chwilach euforii - prawdziwe gazety! prawdziwe pieniądze! prawdziwe wybory! - wytęskniona polska swojskość wydała mi się dziwnie obca i nieco groteskowa. Zdumiewał mnie konformizm mojego pokolenia (pokolenia buntowników!), który ateistom kazał brać śluby kościelne i wysyłać dzieci na religię. Z niedowierzaniem obserwowałam wczesne małżeństwa moich przyjaciółek, które odgrywały teraz rolę lustra z pełną dorosłości powagą, udając na przykład, że zarabiają mniej niż ich mężowie, kiedy w rzeczywistości utrzymywały rodzinę. Nie rozumiałam nagłych zmian w zachowaniu i tonie głosu kobiet, które rozmawiały ze sobą swobodnie aż do chwili, gdy do pokoju wchodził mężczyzna. Dziwiły mnie dowcipy o blondynkach i powaga, z jaką inteligentni skądinąd ludzie powoływali się na stereotypy o „naturalnej różnicy płci". Przede wszystkim jednak rzucało mi się w oczy coś, czego nikt zdawał się nie dostrzegać - że ta młoda polska demokracja jest światem bez kobiet. I proszę - Czytelniczko i Czytelniku - nie przywołujcie teraz listy Suchocka--Labuda-Smereczyńska-Waniek-Sierakowska-i-jeszcze-dwie-czy-trzy kobiety, bo sam fakt, że potrafimy je tak szybko wymienić, wskazuje, że jest ich mało. Poza tym nie chodzi mi tylko o (nie)obecność kobiet w świecie władzy, lecz o to, jaką wagę w polskim życiu publicznym przypisuje się kwestii kobiecej. Odpowiedź brzmi- niemal żadnej. Podobnie jak kobiecych czasopism i babskich pogaduszek, problemów kobiet jako grupy społecznej po prostu z założenia nie traktuje się w Polsce serio. Nie ma publicznej debaty o dyskryminacji i skutkach ustawy antyaborcyjnej; na hasło „parytet" politycy i dziennikarze sypią jak z rękawa głupimi dowcipami. Panuje powszechne przekonanie, że na wolnym „rynku idei" nie było i nie ma na ten temat popytu.

Spojrzenie feministyczne zawsze jest spojrzeniem obcego, spojrzeniem cudzoziemca w krainie patriarchatu. Pisząc zebrane w tej książce teksty, starałam się zachować obcość podwójną: z perspektywy gościa opisywać feminizm amerykański, a do polskiej rzeczywistości podchodzić nieco z boku, jak ktoś, kto wraca po kilku latach i chociaż jest już u siebie, to nie może się do końca zadomowić. Patrząc na własną kulturę z takiej właśnie perspektywy, można dostrzec brak, usłyszeć to, co przemilczane. Polski tradycjonalizm sprawia, że braku kobiet nie widać, a nieważność kwestii kobiecej staje się oczywistością. Sądzę, że feminizm jest w polskim języku publicznym potrzebny -nie jako odpowiedź, lecz jako język, w którym pewne pytania w ogóle da się postawić, jako perspektywa, z której widać kobiety.

Rebecca West napisała kiedyś: Ja sama nigdy dobrze nie wiedziałam, czym jest feminizm. Wiedziałam tylko, że ludzie nazywali mnie feministką wtedy, gdy wyrażałam uczucia, które odróżniały mnie od ścierki do podłogi1. Lubię tę definicję za jej przewrotną arogancję i zgodę na własną złość, jednak bardziej odpowiada mi ta, którą w książce Backlash zapisała Susan Faludi:

Feminizm domaga się od świata, aby wreszcie uznał, że kobiety nie są elementem dekoracyjnym, cennymi naczyniami ani też członkami jakiejś „grupy specjalnych interesów ". Kobiety topolowa (a obecnie nawet więcej niż połowa) ludzkości, i nie mniej niż drugiej połowie należą im się prawa i życiowe szanse. (...) Cele feminizmu są proste: żąda on, by kobiety nie musiały „wybierać” między sprawiedliwością w sferze publicznej' a szczęściem osobistym. Żąda dla kobiety prawa do samookreślenia, by to kim mamy być, nie było nam wciąż na nowo narzucane przez kulturę i przez mężczyzn.

Tylko tyle i aż tyle. Współczesny feminizm odróżnia od wcześniejszych jego etapów poczucie oczywistości praw kobiet. Sufrażystki wyjaśniały zawile, że prawo głosu dla kobiet nie zagrozi w niczym mężczyznom, a matkom i żonom nie przeszkodzi w odgrywaniu „kobiecych ról". Feministki z lat siedemdziesiątych miały poczucie, że oto odbywa się przełom w kulturze, który te role unicestwi, były pełne oburzenia, nadziei, euforii. Dzisiejsze feministki oraz tak zwane postfeministki witają przejawy seksizmu - w życiu publicznym i prywatnym - z ironią i zdziwieniem, jako absurd, pozostałość z dawno minionej epoki. Może trochę za wcześnie uznałyśmy przełom za dokonany, a prawa kobiet za coś, co nam się po prostu należy? W ciągu ostatnich kilku lat przekonałam się, że to poczucie oczywistości jest przedwczesne, zwłaszcza w Polsce.

Książkę tę dedykuję moim studentkom - Sabinie, Kasi, Dominice, Ewie, Gośce, Agnieszce, Joannie, Iwonie, Misce i wielu innym - z Ośrodka Studiów Amerykańskich, Gender Studies i anglistyki. Nauczyłam się od Was więcej, niż sądzicie. Słuchałam waszych opowieści o tym, jak się w Polsce szuka pierwszej pracy, jak się rodzi, jak słucha dowcipów o blondynkach. Nie jest Wam łatwo. Próbujecie określać własne cele, gdzieś między zasadami wolnego rynku (trzeba się przebić, trzeba się ścigać) a wymaganiami tradycyjnej kultury, która powiada, że do dwudziestego piątego roku życia „normalna kobieta" musi urodzić dziecko, że dla rodziny trzeba poświęcić własne ambicje i plany. Nosicie w sobie obiegowe mądrości o kobiecej naturze, a jednocześnie potraficie z nich drwić; macie całą masę zasad „co wolno kobiecie", a zarazem poczucie, że Wam wolno wszystko i że zajdziecie wżyciu wysoko. Im dalej w las, tym bardziej dostrzegacie, że obietnice polskiej demokracji dotyczą Was jakby mniej niż Waszych kolegów. Widząc to, czujecie się we własnym kraju obco i nieswojo. Jest to, jak sądzę, obcość pokoleniowa - zdziwienie nowoczesnej kobiety, dla której opowieści prawicowych polityków o „szczególnej roli Matki Polki" brzmią jak rytualne modły egzotycznego plemienia. Dzięki rozmowom z Wami przekonałam się jednak, że „świat bez kobiet", który staram się tu pokazać, nie jest jedyną polską rzeczywistością. On musi zniknąć, bo Wasze pokolenie na ten stan rzeczy po prostu się nie zgodzi. To fakt, że do słowa na „P podchodzicie z wielką ostrożnością, a jednak, podobnie jak Wasze rówieśnice na Zachodzie, uważacie, że równość Wam się po prostu należy. I macie rację.

Podziękowania
Bernardowi Osser - za wsparcie, konfitury i tytuł. Bożenie Umińskiej za życzliwą lekturę i masę pomysłów; Beacie Stasińskiej za wiarę, że skończę; Beacie Frankowskiej za sensowne poprawki; Shanie Penn, Kindze Dunin, Kasi Bratkowskiej i Kazi Szczuce - za inspirację. I jeszcze wszystkim uczestniczkom i uczestnikom „manif – za wiarę, że warto.


Patriarchat po Seksmisji
Czwartego marca 1999 roku, w samo południe, zasiadłam do komputera, by napisać bardzo poważny referat o poetyce eseju feministycznego. Nagle zadzwonił telefon. „Cześć. To ja, Olga. Włącz szybko telewizor, na Dwójce leci coś naprawdę mocnego". Odłożyłam słuchawkę i... już do poetyki eseju feministycznego nie wróciłam. Na Dwójce istotnie leciało coś mocnego: debata sejmowa nad projektem ustawy o równym statusie kobiet i mężczyzn. Przemawiała poseł (tak właśnie: słowo „poseł", a nie „posłanka", pojawiło się na ekranie wraz z nazwiskiem) Ewa Sikorska-Trela z AWS:

Panie Marszałku! Panie i Panowie Posłowie! Kobieta zawsze w Polsce była i jest dobrze traktowana. Oddawano jej należyty szacunek i obdarzano licznymi godnościami i zaszczytami. Miała i ma otwartą drogę do kariery zawodowej naukowej i politycznej. Może się realizować w wielu miejscach i na wielu płaszczyznach swojego życia. Z dumą mówi się o nas „Matki Polki' dla podkreślenia naszej doniosłej roli w życiu zarówno rodzinnym, jak i narodowym kraju. Jesteśmy w przytłaczającej większości krajem chrześcijańskim i katolickim. To w naszej religii i kulturze chrześcijańskiej kobieta zajmuje szczególną rolę. Bóg stworzył mężczyznę i kobietę i dał im odmienne role w życiu. Nie należy zmieniać tych ról i poprawiać Stwórcy w jego zamysłach .

Nie wytrwałam do końca debaty, lecz kiedy opadły pierwsze emocje, przestudiowałam uważnie jej tekst. Trudno mi się nie zgodzić z Elizą Olczyk, która napisała w „Rzeczypospolitej", że całość przypominała dyskusję gęsi z prosięciem. Każda ze stron - pisze Olczyk – mówiła swoje, nie odnosząc się z reguły do argumentów przeciwnika. Byłoby to zresztą trudne, ponieważ mówiły o zupełnie różnych sprawach, które w żaden sposób się ze sobą nie łączyły. Istotnie, trudno o „konstruktywną wymianę zdań", gdy jedna strona opisuje sytuację na rynku pracy, powołuje się na prawa człowieka, konwencje międzynarodowe i rekomendacje Rady Europy, druga zaś opowiada o Matce Polce i zamysłach Stwórcy, a najpełniejszą gwarancję sprawiedliwości społecznej widzi w prawie naturalnym.

Jeśli założymy, że obie strony mówią w dobrej wierze, to trzeba uznać, iż są to dwa szczelnie od siebie odgrodzone światy, dwa niewchodzące ze sobą w dialog języki. Można się spierać, czy proponowana ustawa była sensowna, lub w części sensowna, rzecz jednak w tym, że nasza kultura polityczna uniemożliwia jakąkolwiek na ten temat rozmowę. Dyskurs prawicy jest tu całkowicie nieprzemakalny: płeć jest w nim kategorią „naturalną", czyli niezmienną, ahistoryczną, leżącą całkowicie w gestii Stwórcy. Oznacza to, że pomysł, by stanowić w tej dziedzinie jakiekolwiek prawo, jest absurdalny i-jak powiedziała w Sejmie poseł Sikorska-Trela - „całkowicie niezrozumiały". Jej zdaniem, nie można domagać się praw, które są już w sposób naturalny zagwarantowane. Każdy bowiem człowiek rodzi się wolny i równy niezależnie odpici i nie należy domagać się tej równości poprzez paragrafy ustaw. Ona po prostu jest.

Poetyka, której próbkę stanowi to wystąpienie, to poetyka polskiego patriarchatu, której mocne uderzenie kazało mi zmienić temat referatu. Jej podstawową cechą jest zamknięcie na język praw człowieka i przekonanie, że układ sił, którego się broni, jest zadekretowany przez Pana Boga, słuszny, czyli „naturalny". O niezwykłej karierze słowa „naturalny" w języku konserwatystów można by, nawiasem mówiąc, napisać osobną rozprawę. Tymczasem jednak rozbieżność dyskursów sprawia, że zamiast o celowości wprowadzenia parytetu toczy się spory o to, czy i jak mężczyzna różni się od kobiety, a zatem o kwestii, która ustawodawcy w ogóle nie powinna obchodzić.

Władza, ale nad kim?
W tak zwanych kręgach liberalnych słyszy się czasem opinię, że nie ma sensu wdawać się w te absurdalne debaty, bo z czasem rzecz cała i tak sama się wyklaruje. Przyjdzie walec i wyrówna, powiada liberał optymista, a tym walcem będzie ustawodawstwo europejskie. Niestety, wiele wskazuje na to, iż w swej wielkiej liberalnej mądrości, w której niebagatelną rolę odgrywa relatywizm kulturowy, Europa uzna polski patriarchalizm za koloryt lokalny, którego zwalczać nie trzeba, ba, może nawet nie wolno. Cóż robić, powie Unia, Francuzi mają sery, Anglicy królową, a Polacy dyskryminację kobiet. Co kraj, to obyczaj. Skoro jednak tak, to z polskim patriarchatem, jego poetyką i jego praktyką, będziemy musieli uporać się sami.

Zwykło się też uważać, że stosunek do praw kobiet w Polsce - i szerzej, w całej Europie Wschodniej po przełomie '89 roku - stanowi swoisty paradoks, chwilowe odchylenie od demokratycznej normy. Z czasem, powiada ten gatunek optymisty, płeć przestanie funkcjonować jako podstawa do wykluczenia z życia politycznego, bo taka jest logika demokracji. Zdaniem brytyjskiej politolożki Peggy Watson, jest to jednak pogląd mylny, wynikający z przedwczesnej uniwersalizacji dziejów demokracji zachodniej4. Wedle tego modelu, demokratyzacja niechybnie prowadzi do odpolitycznienia różnicy, czyli do sytuacji, w której różnice naturalne, lub uważane za naturalne, takie jak płeć, wiek, kolor skóry czy pochodzenie społeczne, stopniowo tracą na znaczeniu jako wyznaczniki tożsamości politycznej. Stopniowo zatem pleć, podobnie jak rasa czy orientacja seksualna, powinna przestać stanowić podstawę do uczestnictwa w życiu społecznym lub powód do wykluczenia. Scenariusz ten sprawdził się na przykład w Afryce Południowej, gdzie demokratyzacja istotnie powoduje zanikanie wpływu podziałów rasowych na podziały polityczne.

Jednak w Europie Wschodniej, jak słusznie argumentuje Peggy Watson, sytuacja wyjściowa była zupełnie inna, inny zatem był i przełom. Sam system komunistyczny wiązał się z radykalnym odpolitycznieniem różnicy. Nie znaczy to, że wszyscy byli równi, lecz że tak zwane różnice naturalne nie miały żadnego przełożenia na poziom uczestnictwa w polityce. Polityczna bezsilność była w tym systemie uniwersalna, zatem poszczególne grupy, które w innej sytuacji mogłyby zintegrować się w poczuciu własnej krzywdy, nie zaistniały jako mniejszości. Shana Penn, autorka studium o kobietach w „Solidarności", dziwi się, że nie pojawiły się u nich nawet przebłyski świadomości feministycznej, że do końca nie zauważały dyskryminacji płci w ruchu opozycyjnym, która dla niej, Amerykanki, była rzeczą oczywistą. Feminizm jest luksusem, kiedy ukrywasz się w systemie totalitarnym - odpowiedziała na jej wątpliwości Joanna Szczęsna5. Ani ona, ani inne rozmówczynie Shany Penn nie mogły mieć „świadomości feministycznej", gdyż fakt bycia kobietą nie stanowił dla nich punktu wyjścia do budowania swojej tożsamości politycznej. Ta oparta była wyłącznie na działaniu: Robiłam, co musiałam, wszystkie robiłyśmy to samo - powiedziała Penn Helena Łuczywo.

Zdaniem Peggy Watson, to właśnie dlatego, że w tamtym okresie płeć nie była postrzegana jako kategoria polityczna, demokratyzacja w Europie Wschodniej oznaczała upolitycznienie różnicy. Jest rzeczą zastanawiającą - pisze cytowana przez Watson węgierska komentatorka przemian Yudit Kiss - że w samym środku głębokiego kryzysu ekonomicznego i politycznego chaosu, w sytuacji niepokojów społecznych, kiedy trzeba było dokonać fundamentalnych społecznych przeobrażeń, podstawowym problemem w niemal wszystkich krajach postkomunistycznych okazała się właśnie aborcja. Watson uważa, że zjawisko to nie było żadnym „paradoksem". Przeciwnie, w ten właśnie sposób - ustanawiając na nowo polityczny wymiar różnicy płci, czyniąc z kobiecego ciała przedmiot restrykcyjnego prawa - zademonstrowały swoją władzę nowo wybrane parlamenty. Jeden z polskich senatorów stwierdził, że koncentracja w tym trudnym okresie na kwestii aborcji, kosztem innych palących spraw, wynikała z faktu, iż uważano, że kwestię aborcji po prostu „da się załatwić". „Uspołecznimy te brzuchy", miał powiedzieć jeden z twórców ustawy antyaborcyjnej w odpowiedzi na hasło „Mój brzuch należy do mnie" protestujących pod Sejmem kobiet7.1 tak prawo antyaborcyjne stało się pierwszą wizytówką niepewnej siebie młodej władzy w Europie Wschodniej. Nie wiedziano na razie, co począć z galopującą inflacją ani jak reformować rolnictwo, ale zawsze można było „uspołecznić" rozrodczość kobiet. Rządy trzeba sprawować nad kimś; władza, aby poczuć się władzą, musi kogoś sobie podporządkować. W demokracji po komunizmie tym kimś okazały się kobiety.

Pogląd niespójny, za to słuszny
Przestańmy się łudzić, że polski patriarchat znajduje się w stadium demokratycznych przeobrażeń. To jest patriarchat młody i prężny; patriarchat, którego pazury są głęboko wbite w podłogę parlamentu, a może i w glebę pod parlamentem. On przemawia z pozycji siły - tak wielkiej, że stać go na mnożenie głupstw i sprzeczności, gadulstwo nie na temat, bufonadę, bezczelne udawanie, że nie rozumie się pytań drugiej strony. Bo cóż właściwie powiedzieli w Sejmie przeciwnicy ustawy o równym statusie kobiet i mężczyzn? Po pierwsze: że dyskryminacji w Polsce nie ma; jest tylko „naturalna różnica ról". Po drugie, że nawet jeśli istotnie nieco dyskryminacji jest, to przecież mamy na to zapis w Konstytucji. Po trzecie wreszcie, że nie wiadomo, co to jest dyskryminacja, ale sprawę badamy. Jak zbadamy, napiszemy raport.

Pierwszy pogląd stanowi rytualną dla tej poetyki odmowę podjęcia dyskusji w kategoriach proponowanych przez zwolenników ustawy, czyli traktowania mężczyzn i kobiet jako równorzędnych członków społeczeństwa. Robi się to między innymi, udając, że różnica między sensem słów „równy" i „identyczny" nie istnieje, oraz twierdząc, że skutkiem ustawy równościowej będzie społeczeństwo obojnaków (w domyśle: homoseksualistów). Drugi argument (konstytucyjny) sugeruje pewną otwartość, w istocie jednak stanowi unik, bo obie strony doskonale wiedzą, że zapis w Konstytucji - którego wprowadzeniu, notabene, prawica była zdecydowanie przeciwna - jest zbyt ogólny, by dawać podstawy do przeciwdziałania dyskryminacji w praktyce.

Wreszcie teza trzecia (o kłopotach ze zdefiniowaniem dyskryminacji) to element ogólnej taktyki grania na zwłokę, w której celuje zwłaszcza Kazimierz Kapera. Nie jest dowiedzione - powiedział ówczesny rzecznik kobiet, jedyny, jakiego proponowała nam władza - aby główną przyczyną zróżnicowania wysokości przeciętnej płacy kobiet była dyskryminacja ze względu na płeć. Oprócz wątpliwości w sprawie dowodów nękają go też problemy typowe dla relatywistów: Pornografia jest postrzegana i odbierana ewidentnie, natomiast molestowanie seksualne w zależności od tego, jak na to patrzymy. Te pokrętne wypowiedzi nie są oczywiście prośbą, by niejasności wyjaśnić. Sugerują całkowitą bezradność wobec rzekomo „złożonych" problemów, a jednocześnie gotowość, by kiedyś się nimi zająć. Oczywiście nie teraz. Teraz musimy przed nadmiernie wyemancypowanymi kobietami obronić mężczyzn i dzieci, ograniczyć dostęp do badań prenatalnych, utrudnić rozwody, zlikwidować akcję przeciwko przemocy wobec kobiet.

O co w tym wszystkim chodzi? Powtórzmy raz jeszcze tę zdumiewającą strukturę logiczną: dyskryminacji nie ma; dyskryminacja jest, ale mamy na to radę; niestety nie wiadomo, co to jest dyskryminacja. Fakt, że te trzy twierdzenia są ze sobą sprzeczne, bynajmniej nie przeszkodził im spełnić swego zadania - doprowadzić do odrzucenia ustawy o równym statusie już w pierwszym czytaniu. Jest oczywiste, że nie zadziałała tu ani siła logiki, ani fakty, bo w wypowiedziach prawicy obu elementów zabrakło. Popełniano też błędy, które powinny były prawicę całkowicie pogrążyć. Jedna z bardzo niewielu statystyk, jakie przytoczyli przeciwnicy projektu, w gruncie rzeczy świadczy przeciwko nim. Otóż 62 procent polskiego społeczeństwa uważa, że wystarczy dotychczasowy zapis o równości płci, a 63 procent twierdzi, że droga do stanowisk publicznych jest otwarta niezależnie od płci. Otóż łatwo zauważyć, że 63 procent to niewiele więcej niż połowa. Jeśli przyjąć, że w tej grupie są głównie mężczyźni, okaże się, że większość kobiet w Polsce dyskryminację jednak odczuwa (co zresztą potwierdzają inne badania). A przecież, zamiast podrzucać argumenty przeciwnikom, można było uruchomić kilka stereotypów i pseudonaukowych prawd o kobietach: na przykład że do polityki się nie garną, bo tak chce „natura". W poszukiwaniu „dowodów" wystarczy przekartkować Płeć mózgu, dostępną zapewne w sejmowym kiosku.

Prawa strona była jednak tak pewna wygranej, że swoich wypowiedzi najwyraźniej nie przygotowała. I słusznie, bo w rezultacie nie zadziałał żaden z argumentów wygłoszonych na sali sejmowej; skuteczne okazało się przekonanie, które z AWS-owską prawicą podziela, moim zdaniem, spora część Unii Wolności, a także SLD, a które otwarcie głosi jedynie Janusz Korwin-Mikke.Jego treść jest mniej więcej taka: Dyskryminacja - choć lepiej to nazywać naturalną różnicą płci - była, jest i będzie. I tak właśnie ma być. Tak jest dobrze. Na tym polega nasza młoda polska demokracja. Za komuny były traktorzystki i usuwanie ciąży, ale teraz jest znowu normalnie. Polska jest Polską, mężczyzna - mężczyzną, a kobieta - kobietą.

 
Agnieszka Graff, Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym, wyd. WAB, Warszawa 2001, s. 288.

 

 
 

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną