Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Książki

Fragment książki "Omon Ra i inne opowieści"

12

Andrieja obudziły zwykłe poranne hałasy – rozmowy w kolejce do toalety, inne odgłosy zapełnionego ludźmi korytarza, rozpaczliwy dziecięcy płacz za cienką ścianą i gdzieś w pobliżu czyjeś chrapanie. Przez kilka minut próbował walczyć z nadchodzącym dniem, ale wtedy odezwało się radio. Zagrzmiała muzyka – zdawało się, że ktoś wychlustuje ją w eter z jakiegoś olbrzymiego stołówkowego kotła.

– Najważniejsze – powiedział niewidzialny głośnik tuż przy głowie Andrieja – jest to, w jakim nastroju wkraczacie w nowy poranek. Niech wasz dzisiejszy dzień będzie lekki, radosny i przesycony promieniami słonecznego światła – tego wam życzy popularna estońska piosenkarka Guna Tamas.

Andriej zwiesił nogi na podłogę i namacał swoje buty. Na sąsiedniej kanapie pochrapywał Piotr Siergiejewicz – sądząc z energicznych podrygów jego pleców i tyłka, przykrytego prześcieradłem z trójkątnymi niebieskimi stemplami, zamierzał spędzić w objęciach morfeusza jeszcze co najmniej godzinę. Było widać, że Piotrowi Siergiejewiczowi zupełnie nie przeszkadzają ani Guna Tamas, ani głosy na korytarzu, innym jednak jego niewidzialna zbroja pomóc nie mogła, i dla Andrieja nowy dzień nieodwracalnie się zaczął.

Ubrawszy się i wypiwszy pół szklanki zimnej herbaty, Andriej ściągnął z haczyka ręcznik z wyszytym dwugłowym kogutem, wziął torbę z przyborami toaletowymi i wyszedł na korytarz. Ostatni w kolejce do toalety stał brodaty góral imieniem Awel – na jego szerokiej, okrągłej twarzy nie malowała się dziś zwykła dobroduszność, i nawet szczoteczka do zębów, stercząca z jego garści, wyglądała jak krótki kindżał.

– Będę za tobą – powiedział Andriej – a na razie pójdę zapalić, dobrze?
– Dobra – odrzekł ponuro Awel.

Kiedy za Andriejem zatrzasnęły się ciężkie drzwi z głęboko wydrapanym napisem “Lokomotiw mistrzem” i niewielkim zaplutym okienkiem, przypomniał sobie, że już wczoraj skończyły mu się papierosy. Na szczęście tuż za drzwiami siedział gracz w trzy kubki, wokół którego stało kilka osób. Andriej wycyganił fajkę od jednego z widzów i stanął obok.

Grający w trzy kubki był stary i pomarszczony, podobny do umierającej małpy, i o wiele bardziej pasowałaby do niego pusta puszka po piwie na jałmużnę niż trzy plastikowe kubeczki, które przesuwał powoli po kawałku kartonu. Chociaż mógł to być patriarcha i nauczyciel – jego asystenci o potężnych gabarytach wyglądali dość groźnie. Było ich dwóch, w jednakowych rudych kurtkach, uszytych przez chińskich więźniów politycznych z wyjątkowo marnej skóry; dość przekonująco się sprzeczali, popychali się nawzajem w pierś i po kolei wygrywali od swego mentora nowiutkie pięciotysięczne banknoty, które ten podawał im w milczeniu i nie podnosząc oczu.

Andriej odszedł na bok i oparł się o ścianę przy oknie. Radio zgadło – dzień rzeczywiście był słoneczny. Ukośne żółte promienie chwilami muskały unoszącą się łysinę grającego, resztki siwych kłaczków na jego głowie na moment zamieniały się w rozjarzoną aureolę, i jego manipulacje nad kawałkiem kartonu zaczynały się wydawać obrzędem jakiejś zapomnianej religii.

– Hej – odezwał się jeden z asystentów, podnosząc głowę – czego dymisz? Tu i tak nie ma czym oddychać.

Andriej nie odpowiedział. “Można by napisać list do gazety – pomyślał. – Tak i tak, bracia i siostry, słyszałem, że nie ma u nas czym oddychać, ktoś podgrandził powietrze”.

– Głuchy jesteś? – prostując się na całą wysokość, powiedział asystent.

Andriej i tym razem się nie odezwał. Asystent nie miał prawa interweniować – znajdował się na obcym terytorium.

– Raz, dwa, trzy, zmiana, gdzie się kryje wygrana – zaskrzeczał nagle starzec z kubeczkami.

Najwyraźniej było to umówione hasło – asystent zrozumiał, potrząsnął głową i powrócił do przerwanej sprzeczki z partnerem. Andriej zaciągnął się ostatni raz i cisnął im peta pod nogi.

Akurat nadchodziła jego kolejka. Awel gdzieś zniknął, i przed Andriejem została tylko kobieta z niemowlęciem na rękach. Wbrew oczekiwaniom zabawili w toalecie bardzo krótko.

Zamknąwszy za sobą drzwi, Andriej odkręcił wodę, przejrzał się w lustrze i pomyślał, że w ciągu ostatnich pięciu lat jego twarz nie tyle dojrzała czy się postarzała, ile raczej utraciła aktualność, tak jak utraciły ją spodnie dzwony, medytacja transcendentalna i grupa Fleetwood Mac. Ostatnio na topie były zupełnie inne twarze, w duchu przedwojennych lat trzydziestych, co nasuwało mnóstwo daleko idących wniosków. Pozwoliwszy owym wnioskom iść samotnie, Andriej wyczyścił zęby, umył się szybko i poszedł do siebie.

Piotr Siergiejewicz obudził się już i siedział przy stoliku, drapiąc się i przeglądając stary numer “Kolei”, który Andriej dostał wczoraj od Cygana za puszkę piwa, ale jakoś nie zaczął czytać.

– Dzień dobry, Andrieju! – powiedział i stuknął palcem w gazetę. – Posłuchaj, co piszą: istnienie człowieka śniegów można uznać za udokumentowane.
– Dzień dobry, Piotrze Siergiejewiczu – odrzekł Andriej. – To bzdury. Znowu pan chrapał przez całą noc.
– Kłamiesz. Naprawdę?
– Naprawdę.
– A gwizdałeś?
– Gwizdałem, gwizdałem – odparł Andriej. – I to jeszcze jak. Ale wszystko na nic. Jak tylko się pan przewraca na wznak, zaraz zaczyna pan chrapać, a wtedy święty Boże nie pomoże. Powinien się pan przywiązywać, żeby cały czas leżeć na boku. Pamięta pan, jak to było w zeszłym roku?
– Pamiętam – powiedział Piotr Siergiejewicz. – Byłem wtedy młodszy. Teraz bym w takiej pozycji nie usnął. Ojej, to niedobrze. Wszystko przez te nerwy, Andriusza. Przecież dawniej, przed tymi pierdolonymi reformami, nigdy nie chrapałem. No dobra, coś wymyślimy.
– Co tam jeszcze piszą? – zagadnął Andriej, wskazując na gazetę. Póki Piotr Siergiejewicz nie zaczął wspominać, jak było przed reformami, należało nadać jego myślom jakiś inny kierunek.

Wodząc palcem po zielonkawym arkuszu i klnąc monotonnie, Piotr Siergiejewicz zaczął streszczać artykuł redakcyjny, a Andriej, kiwając głową i przytakując, jął obmyślać swoje plany na dzień. Najpierw powinien pójść na śniadanie, a potem wstąpić do Chana – miał do niego pewną bliżej niesprecyzowaną sprawę.

11

W restauracyjnym, długim i wąskim pomieszczeniu z dziesiątkiem niewygodnych stolików, było jeszcze pusto, ale już pachniało spalenizną, przy czym tak, jakby się spaliło coś nieświeżego. Andriej usiadł na swym zwykłym miejscu przy oknie, plecami do kasy, i mrużąc oczy od słońca, popatrzył w jadłospis. Figurowały tam tylko kasza manna, herbata i “koniak azerbejdżański”. Andriej pochwycił spojrzenie kelnera i potaknął. Kelner pokazał palcami coś małego, tak ze sto gramów, i uśmiechnął się pytająco. Andriej przecząco pokręcił głową.

Gorące światło słoneczne padało na obrus pokryty lepkimi plamami i okruszynami, i Andriej pomyślał nagle, że dla milionów promieni jest to prawdziwa tragedia – rozpocząć drogę na powierzchni słońca, przemknąć przez nieskończoną pustkę kosmosu, przebić się przez wielokilometrowe niebo – a wszystko tylko po to, by zgasnąć na obrzydliwych resztkach wczorajszej zupy. A przecież całkiem możliwe, że owe ukośnie padające z okna żółte strzały miały świadomość, nadzieję na lepszą przyszłość i zrozumienie płonności tej nadziei – to jest, tak jak człowiek, rozporządzały wszystkimi elementami, niezbędnymi do tego, by cierpieć.

“Może ja sam także wydaję się komuś taką właśnie żółtą strzałą, która upadła na obrus. A życie to po prostu brudna szyba, przez którą lecę. I oto padam, padam, diabli wiedzą, ile już lat padam na stół przed talerzem, a ktoś czyta jadłospis i czeka na śniadanie...”

Andriej podniósł wzrok na telewizor w kącie i zobaczył jakąś dawno spowszedniałą twarz, bezdźwięcznie poruszającą ustami tuż przy trzech brązowych mikrofonach. Potem kamera przesunęła się i pokazała dwóch ludzi, którzy przepychali się zaciekle przy innym mikrofonie, z bezwstydnym rosyjskim freudyzmem szarpiąc się wzajemnie za jednakowe rude krawaty.

Podszedł kelner i postawił na stole śniadanie. Andriej zajrzał do aluminiowej miski. Była tam kasza manna i roztopiony kawałek masła, podobny do maleńkiego słońca. Andriejowi wcale nie chciało się jeść, ale przypomniał sam sobie, że ponownie znajdzie się tutaj w najlepszym razie wieczorem, i zaczął po stoicku siorbać ciepłą kaszę.

Pojawili się pierwsi goście i restauracyjny zaczął się stopniowo wypełniać ich głosami – Andriej odnosił wrażenie, że w rzeczywistości cisza pozostała niezakłócona, tylko jak gdyby oprócz niej pojawiło się kilka przyciągających uwagę bodźców. Cisza przypominała kaszę w jego misce – była tak samo gęsta i lepka; deformowała głosy, które na jej tle rozbrzmiewały urywanie i histerycznie. Przy sąsiednim stoliku rozmawiano głośno o człowieku śniegów, którego podobno widziała wczoraj jakaś zwariowana staruszka. Andriej najpierw przysłuchiwał się rozmowie, ale potem przestał.

Naprzeciw niego usiadł rumiany siwy mężczyzna w surowym czarnym frenczu ze srebrnymi krzyżykami w rogach kołnierza.

– Smacznego – powiedział z uśmiechem.
– Daj pan spokój – odparł Andriej.
– Cóż pan taki ponury? – zapytał ze zdziwieniem sąsiad.
– A pan co taki wesoły?
– Nie jestem wesoły – odrzekł przybysz. – Jestem radosny.
– I ja też – powiedział Andriej – nie jestem ponury, tylko zamyślony. Siedzę i zastanawiam się.

Skończył kaszę, przysunął sobie szklankę z herbatą i zaczął mieszać w niej cukier. Sąsiad nadal się uśmiechał. Andriej pomyślał, że zaraz znów go zagadnie, i jął szybciej poruszać łyżeczką.

– Myślenie i zastanawianie się – przemówił sąsiad, gestykulując niby dyrygent – to oczywiście rzecz pożyteczna i w życiu bardzo często niezbędna. Ale wszystko zależy od tego, skąd ten proces bierze, że tak powiem, swój początek.
– A co – zapytał Andriej – są różne miejsca?
– Rozumiem, że to ironia, a tymczasem te miejsca naprawdę są. Zdarza się, że człowiek próbuje sam rozwiązać jakiś problem, chociaż został on rozwiązany już tysiące lat temu. A ten ktoś po prostu o tym nie wie. Albo nie rozumie, że to właśnie jest jego problem.

Andriej dopił herbatę.

– A może – powiedział – to rzeczywiście nie jego problem.
– W gruncie rzeczy my wszyscy mamy jeden i ten sam problem. Uznać ten fakt przeszkadza jedynie duma i głupota. Człowiek, nawet bardzo dobry, zawsze jest słaby, jeśli jest sam. Potrzebuje oparcia w czymś, co nada sens jego istnieniu. Musi dostrzec odblask wyższej harmonii we wszystkim, co robi. W tym, co dzień po dniu widzi dokoła siebie.
Puknął palcem w szybę. Andriej popatrzył tam i zobaczył las, za którym daleko, pod samym horyzontem, wznosiły się w niebo trzy ogromne, brązowe od rdzy kominy jakiejś elektrowni czy fabryki – były tak szerokie, że przypominały gigantyczne kubki. Andriej roześmiał się.
– O co chodzi? – zapytał sąsiad.
– Wie pan – odparł Andriej – wyobraziłem sobie teraz takiego olbrzymiego pijanego gościa z harmoszką, wzrostem sięgającego nieba, ale tępego i bezmyślnego. Od bardzo dawna gra na tej swojej harmoszce i śpiewa jakąś okropną piosenkę. A harmoszka jest cała wyszmelcowana, aż błyszczy. I kiedy ktoś dostrzeże to z dołu, nazywa się to odblaskiem wyższej harmonii.

Sąsiad lekko się skrzywił.

– To wszystko to nic nowego, proszę pana – powiedział. – Hierarchia demiurgów, niedoskonały szpetny świat i tak dalej, jeśli interesuje pana paralela historyczna. Jednym słowem, gnostycyzm. Ale czy zdaje pan sobie sprawę, że on nigdy nie uczyni pana szczęśliwym?
– Pewnie – mruknął Andriej. – Samo słowo jest jakieś straszne. A co uczyni mnie szczęśliwym?
– Droga do szczęścia jest tylko jedna – oznajmił z naciskiem sąsiad i pogrzebał widelcem w misce. – Znaleźć w tym wszystkim sens i piękno i podporządkować się wielkiemu zamysłowi. Dopiero wtedy zaczyna się prawdziwie żyć.

Andriej już miał zapytać, czyjemu to zamysłowi należy się podporządkować i któremu z zamysłów, ale pomyślał, że w odpowiedzi na to pytanie jego rozmówca na pewno wciśnie mu jakąś broszurę, i ugryzł się w język.

– Może i ma pan rację – powiedział, wstając od stołu. – Dzięki za rozmowę. Przepraszam, po prostu z rana bywam w złym humorze. A pan, jak widzę, jest człowiekiem bardzo wykształconym.
– Taką już mam pracę – odparł sąsiad. – Dziękuję. A to proszę wziąć na pamiątkę.

Wręczył mu małą kolorową książeczkę, gdzie na okładce widniało nieprawdopodobnie różowe ucho, w które wlatuje lśniąca – zapewne odblaskiem wyższej harmonii – metalowa nuta z dwoma skrzydełkami, mniej więcej kalibru dwanaście. Andriej podziękował, wsunął książeczkę do kieszeni i ruszył ku wyjściu.

Nie miał się dokąd śpieszyć, szedł jednak szybko, od czasu do czasu potrącając i przepraszając kogoś z mnóstwa ludzi snujących się, jak zwykle o tej porze dnia, po wąskich korytarzach. Wyglądali przez okna, uśmiechali się i na ich twarzach drżały plamy słonecznego światła. Z jakiegoś powodu niezwykle dużo było młodych, ale już otyłych kobiet w tureckich dresach – wokół nich kręciły się milczące dzieci, zajęte bezsystemowym studiowaniem otaczającego je świata. Czasem pojawiali się obok mężowie w wypuszczonych na spodnie podkoszulkach; wielu trzymało w ręku piwo.

Andriej czuł, że nowy dzień już wziął go w obroty i zmusza do myślenia o mnóstwie rzeczy, które absolutnie go nie interesują. Ale nie było na to rady – głosy i dźwięki z otaczającej go przestrzeni bez przeszkód przenikały do głowy i zaczynały się w niej przetaczać jak kulki w bębnie loterii, stając się na pewien czas jego własnymi myślami. Najpierw wszystko zapełniły dobiegające z niewidzialnych głośników infernalne czastuszki, potem musiał myśleć o jakiejś Nadieżdzie, do której pójdą po capstrzyku, potem nadano prognozę pogody i Andriej zaczął zerkać w przepływające obok okna, za którymi miał się wzmóc południowy wiatr. Kilka razy omijał grupki ludzi pochylonych przed przenośnym ołtarzem kolejnego gracza w kubki – najbardziej zdumiewające było to, że wszyscy ci gracze i ich asystenci byli bardzo do siebie podobni i nawet mówili z takim samym kaukaskim akcentem, jakby stanowili szczególny lud, który od dzieciństwa zgłębia sztukę chowania pod brudnym paznokciem kciuka plastikowej kulki i przesuwania po kartonie trzech odwróconych do góry dnem kubków. Minęło jeszcze kilka minut i Andriej zatrzymał się wreszcie przed drzwiami z żółtego plastiku z numerem XV i zadrapaniem przypominającym zwróconą ku górze strzałę.

Chan był sam – siedział przy stoliku, sączył herbatę i popatrywał w okno. Jak zwykle miał na sobie czarny sportowy dres z napisem “Angels of California”, który zawsze budził w Andrieju lekkie wątpliwości w kwestii kalifornijskich aniołów. Andriej zauważył też, że Chan dawno się nie golił i teraz wyglądał jak Toshiro Mifune, wchodzący w kolejną rolę – tym bardziej że z powodu domieszki mongolskiej krwi oczy miał tak samo skośne.

– Cześć – przywitał się Andriej.
– Cześć. Zamknij drzwi.
– A jak sąsiedzi wrócą?
– Nie wrócą – powiedział Chan.

Andriej zamknął drzwi i niklowany zamek głośno szczęknął. Przez głowę Andrieja przemknęło jakieś złe przeczucie – szczęk zamka przypominał odgłos zamykania zasuwy. Po chwili jednak własny strach wydał mu się śmieszny.

– Siadaj – zaprosił Chan, wskazując miejsce naprzeciw.

Andriej usiadł.

– Co nowego? – zapytał Chan.
– Ano nic – odrzekł Andriej. – Myślałeś kiedyś o tym, gdzie się podziało ostatnie pięć lat?
– Dlaczego akurat pięć?
– Liczba nie ma znaczenia – powiedział Andriej. – Mówię “pięć”, bo ja osobiście pamiętam siebie sprzed pięciu lat takiego samego jak teraz. Tak samo miotałem się tu i tam, rozglądałem się, myślałem o tym samym. A przecież minie jeszcze pięć lat i będzie to samo, rozumiesz?... Co tak dziwnie na mnie patrzysz?
– Hej! – zawołał Chan. – Przyjdź do siebie.
– Przecież chyba jestem przytomny.

Chan pokręcił głową.

– Powiedz mi szybko – zapytał – co to jest żółta strzała?

Andriej podniósł zdumione oczy.

– To dziwne – powiedział. – Akurat dziś w restauracyjnym myślałem o żółtych strzałach. A właściwie nie o żółtych strzałach, ale tak, o życiu. Wiesz, obrus był brudny i padało na niego światło. Pomyślałem...
– Wstań.
– Po co?
– No, wstań, wstań – powtórzył Chan i wylazł zza stolika.

Andriej podniósł się i Chan dość brutalnie chwycił go za kołnierz i kilka razy potrząsnął.

– Przypomnij sobie – powiedział – po co tu przyszedłeś?
– Zabierz ręce – rzekł Andriej. – Zgłupiałeś? Wpadłem tak po prostu.
– Gdzie jesteśmy? Co teraz słyszysz?

Andriej oderwał jego ręce od swojej kurtki, wykrzywił się w grymasie zdziwienia i nagle zrozumiał, że słyszy powtarzający się rytmicznie stukot stali o stal, stukot, który również przedtem rozlegał się cały czas, ale nie docierał do świadomości.

– Co to jest żółta strzała? – powtórzył Chan. – Gdzie jesteśmy?

Obrócił Andrieja do okna, i ten zobaczył korony drzew, szybko przemykające za szybą z lewa na prawo.

– No?
– Zaczekaj – powiedział Andriej – zaczekaj.

Chwycił się za głowę i siadł na kanapie.

– Przypomniałem sobie – szepnął. – Żółta Strzała to pociąg, który zmierza do zrujnowanego mostu. Pociąg, którym jedziemy.

10

– Teraz pamiętasz, co się z tobą działo? – zapytał Chan.
– Bardzo słabo – powiedział Andriej. – Tylko w ogólnych zarysach. Jak gdyby nic szczególnego się nie wydarzyło. Wiedziałem, jak się nazywam i z którego jestem przedziału. Ale to jakby nie całkiem byłem ja. Czułem się bardzo dziwnie – jakby stanowiło różnicę, w którym wagonie się jedzie. Jakby wszystko, co się dzieje, miało nabrać większego sensu, gdyby obrus w restauracyjnym był czysty. Albo gdyby w telewizji pokazywali inne gęby, rozumiesz?
– Nie musisz mi tłumaczyć – rzekł Chan. – Po prostu na jakiś czas stałeś się pasażerem.

Andriej odwrócił się od okna i popatrzył na ścianę, gdzie znajdowała się płyta z dwoma zakurzonymi cyferblatami i napisem “sprawdzać co...” (dalej było puste miejsce).

– Teraz też jestem pasażerem – powiedział. – I ty także.
– Normalny pasażer – zaoponował Chan – nigdy nie rozpatruje siebie w charakterze pasażera. Albowiem jeśli o tym wiesz, to już nie jesteś pasażerem. Im nigdy nie przyjdzie do głowy, że z tego pociągu można wysiąść. Dla nich nie istnieje nic prócz pociągu.
– Dla nas też nie istnieje nic prócz pociągu – odrzekł posępnie Andriej. – Oczywiście jeżeli nie będziemy sami siebie oszukiwać.

Chan uśmiechnął się.

– Nie oszukiwać samych siebie – powtórzył wolno. – Jeżeli nie będziemy sami siebie oszukiwać, natychmiast oszukają nas inni. A tak w ogóle, umieć oszukać to, co nazywasz “samym sobą”, to wielkie osiagnięcie, bo zazwyczaj dzieje się na odwrót – to ono nas oszukuje. A czy istnieje coś poza naszym pociągiem, czy nie istnieje, to zupełnie nieważne. Ważne, że można żyć tak, jakby to coś istniało. Jakby z pociągu rzeczywiście można było wysiąść. Na tym polega cała różnica. Ale gdybyś spróbował wyjaśnić tę różnicę któremuś z pasażerów, wątpię, czyby cię zrozumieli.
– A ty próbowałeś? – zapytał Andriej.
– Próbowałem. Nie rozumieją nawet tego, że jadą pociągiem.
– To jakiś nonsens – rzekł Andriej. – Pasażerowie nie rozumieją tego, że jadą pociągiem. Niechby tak ktoś cię usłyszał.
– Ależ oni naprawdę tego nie rozumieją. Jak mogą zrozumieć coś, co i tak świetnie znają? Przestali słyszeć nawet stukot kół.
– Tak – przyznał Andriej. – To prawda. Odczułem to na własnej skórze. Wchodząc do restauracyjnego, pomyślałem nawet: jak tu cicho, kiedy nikogo nie ma.
– No właśnie. Cichuteńko. Nawet słychać brzęk łyżeczki w szklance. Zapamiętaj sobie: kiedy człowiek przestaje słyszeć stukot kół i zgadza się jechać dalej, staje się pasażerem.
– Nikt nas nie pyta, czy się zgadzamy, czy nie – powiedział Andriej. – Nawet nie pamiętamy, jak tu trafiliśmy. Po prostu jedziemy i już. Nie pozostaje nam nic innego.
– Pozostaje to, co w życiu najtrudniejsze. Jechać pociągiem i nie być jego pasażerem – oznajmił Chan.

Drzwi z korytarza otworzyły się szeroko i wszedł konduktor. Andriej rozpoznał w nim swego sąsiada od stolika w restauracyjnym – tylko teraz mężczyzna miał czapkę mundurową, a jego kurtka z klapami, na których srebrzyły się jakieś skrzyżowane młotki czy klucze francuskie, była rozpięta na wypukłym brzuchu i odsłaniała zrobioną na drutach malinową kamizelkę, włożoną na czarną mundurową koszulę. Mężczyzna w roztargnieniu nawijał na rękę sznurek z symbolem swojej funkcji – kluczem, maleńkim niklowanym cylindrem z uchwytem w kształcie krzyża, używanym w charakterze kastetu przy rozprawie z pijanymi pasażerami albo do otwierania butelek. Konduktor też poznał Andrieja, uśmiechnął się szeroko i przyłożył trzy palce do daszka.

– Czego on się tak szczerzył? – zapytał Chan, gdy konduktor zniknął w korytarzu.
– A bo rozmawialiśmy przy śniadaniu. A co robić, jeśli to się znów stanie?
– Co? – zapytał Chan. – Chodzi ci o konduktora?
– Nie. Jeżeli znów stanę się pasażerem.
– Trzeba po prostu przestać nim być i już. To się niekiedy przydarza nam wszystkim.
– Co to znaczy “nam wszystkim”? Jest nas tu dużo?
– Myślę, że tak – powiedział Chan. – Powinno być dużo, tylko się nie znamy. Dawniej na pewno było dużo.
– Powiedz mi, dowiedziałeś się o tym wszystkim po raz pierwszy?
– Nie wiem – odparł Chan. – Nie widziałem ich.
– Jak to? Jak mogłeś się czegoś dowiedzieć od kogoś, kogo nie widziałeś?
– Jakoś – mruknął Chan i Andriej zrozumiał, że ten nie chce dalej rozwijać tego tematu.
– No, a gdzie oni są teraz? – spytał.
– Myślę, że tam – powiedział Chan i wskazał za okno, gdzie przepływało bezkresne pole, porośnięte trawą, po której wiatr, jak po wodzie, pędził fale.
– Umarli?
– Wysiedli. Którejś nocy, kiedy pociąg się zatrzymał, otworzyli drzwi i wysiedli.
– Uważam, że coś plączesz – zaoponował Andriej. – Żółta Strzała nigdy się nie zatrzymuje. Wszyscy o tym wiedzą.
– Posłuchaj mnie – rzekł Chan. – Opamiętaj się. Pasażerowie nie wiedzą, jak się nazywa pociąg, którym jadą. Nie wiedzą nawet, że są pasażerami. Więc co w ogóle mogą wiedzieć?

9

Kiedy tylko Andriej otworzył drzwi, zrozumiał, że w jego wagonie coś się stało. Przy wejściu do jednego z przedziałów stało kilku mężczyzn w ciemnych garniturach; niemłoda kobieta w czarnym szalu płakała. Radio nie grało, natomiast z przedziału, który zajmował Awel, dobiegała smętna muzyka z magnetofonu. Andriej wszedł do siebie.

– Co się stało? – zapytał Piotra Siergiejewicza.
– Soskin umarł – odrzekł Piotr Siergiejewicz, odkładając książkę. – Zaraz pogrzeb.
– Kiedy umarł?
– Wczoraj w nocy. Do Awela wprowadza się teraz następny.
– Ach, to dlatego był taki ponury – powiedział Andriej i popatrzył na książkę, którą czytał Piotr Siergiejewicz. Był to Pasternak, W porannych pociągach.
– Tak – mruknął Piotr Siergiejewicz – racja. Nie wyszło mu. Chciał tu zainstalować brata. Sam wiesz, jak to jest: jak jeden czarnuch się gdzieś zaczepi, to potem ściąga wszystkich swoich. A brygadzista przejrzał dokumenty i mówi – on i tak jedzie w przedziale, a my mamy pełno oczekujących w wagonach z miejscówkami* i ogólnych. Chociaż jakoś nie chce mi się wierzyć, że wsadzi tutaj kogoś z ogólnego. Widocznie Awel za słabo posmarował. Albo nie temu, co trzeba, no i teraz dali mu popalić.

Andriej przypomniał sobie, że w końcu i tak nie kupił papierosów.

– O czym jest ta książka? – zapytał.
– Po prostu o życiu – odrzekł Piotr Siergiejewicz.

Znów zatopił się w lekturze. Andriej wyszedł na korytarz. Z przedziału wynoszono już ciało, więc zatrzymał się przy oknie – nie wypadało się przeciskać przez żałobników. Zresztą cała procedura zazwyczaj nie trwała długo.

Z otwartych drzwi wyłonił się blady profil zmarłego, leżącego na laminowanej płycie, trzymanej przez dwóch konduktorów. Płyta, przeznaczona specjalnie na takie okazje, była z obu stron pomalowana czerwoną farbą, na brzegach obwiedziona czarnym szlakiem i przypominała do złudzenia żałobną chorągiew, zagadką więc było, czemu potocznie nazywano ją spodkiem.

Nieboszczyk był po samą brodę przykryty starym malinowym kocem. Nagle pojawił się Awel i zaczął otwierać okno – nie poddawało się, więc dwóch mężczyzn ruszyło z pomocą. Razem ściągnęli szybę w dół; powstał otwór szerokości jakichś czterdziestu centymetrów. Kobieta w ciemnym szalu natychmiast zaczęła głośno krzyczeć i odprowadzono ją pod ręce do przedziału. Konduktorzy ostrożnie unieśli spodek, wysunęli jego brzeg za okno i zaczęli wypychać nieboszczyka na zewnątrz – robili to powoli, żeby nie urazić obecnych zbytnim pośpiechem. W pewnym momencie Soskin omal nie utknął na amen – koc na jego piersi o coś się zaczepił.

Przez okno, przy którym stał Andriej, widać było martwą głowę z szaleńczo trzepoczącymi na wietrze włosami – mknęła na wysokości trzech metrów nad nasypem, a jej półprzymknięte oczy zwrócone były ku niebu, stopniowo zaciągającemu się wysokimi sinymi chmurami. Odsuwając się od żółtej ściany wagonu, głowa szarpnęła się kilka razy i powoli jęła się przechylać w dół. Potem za szybą mignął malinowy brzeg koca i na dole coś głucho stuknęło. W następnej sekundzie obok okna przeleciały poduszka i ręcznik – zgodnie z tradycją wyrzucone w ślad za nieboszczykiem.

Teraz można już było iść po papierosy, ale Andriej nadal stał i patrzył w okno. Minęło kilka sekund. Nagle zielone zbocze się urwało, stukot kół na złączach szyn stał się dźwięczniejszy i za szybą przemknęły zardzewiałe przęsła mostu, za którym ukazała się szeroka błękitna wstęga nieznanej rzeki.

8

W restauracyjnym grała muzyka, ta sama odwieczna kaseta, na której końcu nagrany był urywający się w połowie Bridge over Troubled Waters. Przy jednym ze stolików Andriej dostrzegł swojego starego kumpla Griszę Strupina w modnej tweedowej marynarce, ze skrzydlatym emblematem Ministerstwa Kolei – znaczek kosztował kupę forsy, ale Grisza go miał. Jeszcze za komuny handlował po przedziałach papierosami i piwem, a teraz rozwinął ożywioną działalność. Naprzeciw Griszy siedział jakiś krótko ostrzyżony cudzoziemiec i jadł z blaszanej miski kaszę gryczaną z kawiorem. Widząc Andrieja, Grisza zapraszająco zamachał rękami i po chwili Andriej wcisnął się na wolne miejsce obok nich. Grisza w ostatnich czasach zrobił się jeszcze grubszy, weselszy i bardziej kędzierzawy – albo może tylko sprawiał takie wrażenie, bo już był trochę podpity.

– Cześć – powiedział. – Poznajcie się. To Andriej, przyjaciel trudnego dzieciństwa. A to Iwan, druh lat dojrzałych i partner w interesach.

A, to znaczy facet z emigracji, domyślił się Andriej. W milczeniu uścisnęli sobie ręce. Andriej rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu znajomych twarzy. Nie dostrzegł ich, za to wszędzie, jak zwykle wieczorami, było pełno pijanych Finów i Arabów.

– Napijemy się? – zapytał Grisza.

Andriej kiwnął głową i Grisza nalał z karafki trzy duże kieliszki kolejowej specjalnej.

– Za nasz biznes – powiedział Iwan, podnosząc kieliszek.
– Dokładnie – rzekł Grisza i puścił oczko. – Domyślasz się, co to takiego biznes?
– Mniej więcej – odparł Andriej, trącając się z nimi kieliszkiem. – Z brzmienia. “Bić”, “pizda” i “bez nas”. W ogóle ostatnio słyszę sporo różnych słów. Biznes, gnostycyzm, vaucher, koprofagia.
– Nie popisuj się intelektem – powiedział Grisza. – Lepiej się napij.
– A, Grigorij – wtrącił Iwan, wypiwszy i chuchnąwszy – zapomniałbym. Słuchaj. Proponują nam dużą partię papieru toaletowego z Saddamem Husajnem. Papier został po wojnie, a popyt spadł. Bardzo tanio. Ile może kosztować u nas?
– Kosztować może dużo – odparł Grisza. – Ale od razu mogę ci powiedzieć, Iwan, że nie ma sensu w to wchodzić. Realny rynek na papier toaletowy jest bardzo mały – tylko wagony sypialne. Więc w ogóle nie warto się do tego brać.
– A ogólne i z miejscami do leżenia? – zapytał Iwan.
– W leżących taki papier w ogóle nigdy nie szedł, a teraz z powodu inflacji oni też przechodzą na gazety.
– No dobrze – rzekł Iwan – co do leżących wszystko jasne. A przedziały? Przecież tam też...
– Na razie tak – odparł Grisza. – Ale dla nas to bez różnicy. Mówię ci, że nikt nowy się tam nie wciśnie.
– Dlaczego? – zdziwił się Iwan. – A gdybyś sprzedawał taniej?
– Ależ nie ma mowy, Wania! Za często czytujesz “Financial Timesa”. Gdybym sprzedał taniej choć jedną rolkę, żywcem wyrzuciliby mnie przez okno. Mówię ci, nie ma sensu.
– Ale nie możemy przez całe życie handlować papierosami i piwem – rzekł Iwan, zapalając papierosa. – Musimy przejść do rzeczy poważniejszych. Dowiedziałeś się czegoś w sprawie aluminium?
– Tak – powiedział Grisza. – To jest chyba możliwe.
– Jaki schemat? – spytał Iwan.
– Dewizy-ruble-dewizy-dewizy-dewizy.

Iwan na moment zmrużył oczy, jakby się wpatrywał w odległy i oślepiający cel.

– Aha – mruknął, wyjął z kieszeni malutki kalkulator i zatopił się w obliczeniach.
– Co to znaczy? – cicho spytał Griszę Andriej. – Jaki schemat?
– Jaki, jaki. Płacisz starszemu konduktorowi, a on spisuje na straty łyżeczki od herbaty. To poważny człowiek – bierze tylko w dewizach. Ale jest warunek – łyżeczki trzeba połamać, bo całych nie przepuszczą przez punkt graniczny. I w ogóle mogą być z nimi problemy. No więc są potrzebni łamacze. Płaci się im w rublach, mniej więcej dziesięć procent tego, co weźmie starszy konduktor. Ta część nazywa się dewizy-ruble. I potem trzeba jeszcze trzy razy płacić walutą – w wagonie sztabowym, w punkcie granicznym i reketierom.
– A jak on to oblicza? – szepnął Andriej, wskazując Iwana. – Skąd wie, ile komu trzeba zapłacić?
– Przecież kurs drukują codziennie – odparł Grisza. – Kupna i sprzedaży. Na jakim świecie ty żyjesz? Robisz wrażenie, jakbyś już dawno oderwał się od rzeczywistości. Ciągle się zadajesz z tym Chanem... A właśnie, to jego ksywa czy imię?
– Imię – rzekł Andriej. – A ksywkę ma, jeśli cię to interesuje, Zawór.
– Jaki zawór?
– Przy kotle, do wypuszczania pary – powiedział Andriej. – Chan przedtem obsługiwał kocioł, gotował wodę.
– O Boże – westchnął Grisza. – Obsługiwał kocioł. Szkoda, że się jeszcze nie zaprzyjaźniłeś z kelnerem.

Iwan podniósł głowę.

– W porządku – powiedział. – Robimy interes. A jak z mosiądzem?
– Trudniej – odparł Grisza. – Schemat w zasadzie jest ten sam, ale wszystkie podstawki pod szklanki są w spisie inwentarzowym i mają numery. Do każdej potrzebny jest oddzielny dokument spisania na straty. I za to trzeba płacić zastępcy brygadzisty, a ja nie mam do niego bezpośredniego dojścia. Rozmawiałem z jednym jego sekretarzem, ale jest bardzo ostrożny. Jak tylko usłyszał o podstawkach, od razu zmienił temat.
– A sprawdziłeś go? – zapytał Iwan.
– Jeszcze nie. Podobno jest botanikiem.
– No dobrze – podsumował Iwan. – Z łyżkami zacznij zaraz jutro, a co do mosiądzu, zastanowimy się potem.
Wstał, pożegnał się uprzejmie i ruszył do wyjścia. Grisza odprowadził go wzrokiem i odwrócił się do Andrieja.
– Niedawno byłem u niego w gościach – powiedział. – Wyobrażasz sobie? W wagonie tylko trzy przedziały i każdy z osobną łazienką. Poziom życia, oczywiście...
– A co to jest poziom życia? – zapytał Andriej.
– Daj spokój, stary – rzekł, krzywiąc się, Grisza. – Nie lubię, jak zaczynasz rżnąć głupa. Lepiej się napijmy.
– Dobra. Słuchaj, powiedz mi, tylko szczerze: nie boisz się tych interesów z podstawkami?
Grisza już otwierał usta, by odpowiedzieć, ale nagle zamyślił się i aż przymknął oczy. Jego twarz na kilka sekund stała się nieruchoma i martwa – tylko kędzierzawe włosy poruszały się w strumieniu powietrza wpadającego przez otwarte okno.
– Nie, nie boję się – powiedział wreszcie. – A czarne myśli odpędzam, Andriusza.

7

– Chan – rzekł Andriej – wytłumacz mi jednak, jak mogłeś się czegoś dowiedzieć od kogoś, kogo nigdy nie widziałeś?
– Żeby się czegoś dowiedzieć od człowieka, niekoniecznie trzeba go widzieć. Można dostać od niego list.
– I co, dostałeś taki list?
Chan przytaknął.
– Możesz mi go pokazać? – zapytał Andriej.
– Mogę – powiedział Chan – ale trzeba kawał iść.

Z każdym wagonem na wschód korytarze “miejscówek” robiły się coraz bardziej zapuszczone, a zasłonki oddzielające nabite ludźmi pomieszczenia od przejścia – coraz brudniejsze i brudniejsze. W tych okolicach było niebezpiecznie nawet rano. Czasem musieli przełazić przez pijanych albo ustępować z drogi tym spośród nich, którzy jeszcze nie zdążyli paść i zasnąć. Potem zaczęły się wagony ogólne – o dziwo, powietrze w nich było czystsze, a spotykani po drodze pasażerowie jacyś schludniejsi. Mężczyźni chodzili tu na co dzień w dresach, a kobiety w spranych, wyblakłych szlafrokach; siedzenia były porozdzielane własnej roboty parawanami, a na rozesłanych wprost na podłodze gazetach leżały karty, skorupy jajek i pokrojona słonina. W jednym wagonie jednocześnie w trzech miejscach śpiewano przy gitarze – i to chyba jedną i tę samą piosenkę, Pociąg w ogniu Griebienszczikowa, ale różne części: jedna grupa śpiewała początek, druga koniec, trzecia pijackimi głosami powtarzała refren, ale jakoś dziwnie – śpiewali “pociąg płonie i nie mamy już gdzie żyć” zamiast “dokąd uciec”.

– A skoro już mowa o listach – odezwał się Chan, nurkując pod kolejny sznur z bielizną – ty sam też wiele razy je dostawałeś. Można nawet powiedzieć, że otrzymujesz je codziennie. I wszyscy pozostali też.
– Nie rozumiem, o czym mówisz – powiedział Andriej. – Ja osobiście żadnych listów nie dostawałem.
– Zastanawiałeś się kiedy, dlaczego nasz pociąg nazywa się Żółta Strzała?
– Nie – odrzekł Andriej. – Wyobraź sobie, że uwierzyłem ci na słowo.
– Więc się zastanów.

Głosy za różnokolorowymi zasłonkami stopniowo się zmieniały, zaczął dominować południowy akcent. Za wagonem więziennym, gdzie pod zamkniętymi drzwiami chodził uzbrojony konduktor w waciaku i czapce mundurowej, były wyglądające jak wysypiska śmieci tabory cygańskie w niewiarygodnie zatłoczonych wagonach ogólnych, aż kipiących od brudnych dzieciaków, a potem szereg pustych wagonów – powiadano, że kiedyś w nich też ktoś jechał, ale teraz pozostały tam tylko gołe ławki, porżnięte scyzorykami, i ściany z dziurami po kulach i śladami ognia. Połowa szyb została dawno wybita, przez dziury wdzierał się zimny wiatr, a podłogi były zawalone śmieciami – starymi butami, gazetami i szczątkami butelek. Andriej chciał właśnie zapytać, czy jeszcze daleko, kiedy Chan się odwrócił.

– Jesteśmy prawie na miejscu – powiedział. – Następna platforma. No więc dlaczego nasz pociąg tak się nazywa?
– Nie wiem – odparł Andriej. – Pewnie to coś z mitologii. Może w nocy, kiedy wszystkie okna się świecą, pociąg z zewnątrz przypomina lecącą strzałę. Ale wtedy powinien być ktoś, kto go zobaczył z zewnątrz, a potem wrócił do środka.
– Jest podobny do strzały nie tylko z zewnątrz.

Wyszli na platformę. Chan zrobił krok w lewo i w milczeniu otworzył drzwiczki; ziała za nimi czarna paszcza zardzewiałego pieca i sterczała wygięta rura z manometrem, na którym wisiała sztywna, sucha ścierka. W ostatnich wagonach przed granicą już od dawna nie było gorącej wody i wyglądało na to, że w tym piecu nie palono z dziesięć lat, od samego początku pierecepki.

– W kącie – powiedział Chan – na ścianie. Zapal zapałkę.

Andriej wcisnął się w ciemną wąską przestrzeń i zapalił zapałkę. Na ścianie widniał wydrapany w farbie napis, bardzo stary i ledwie czytelny. Było to kilka zdań, napisanych dużymi drukowanymi literami, w słupku, jak wiersz:

TEN, KTO ODRZUCIŁ ŚWIAT,
ZRÓWNAŁ GO Z ŻÓŁTYM PYŁEM.

TWOJE CIAŁO JEST PODOBNE DO RANY, A TY SAM JESTEŚ PODOBNY DO SZALEŃCA.

CAŁY TEN ŚWIAT
TO ŻÓŁTA STRZAŁA, KTÓRA CIĘ UGODZIŁA.

ŻÓŁTA STRZAŁA, POCIĄG, KTÓRYM JEDZIESZ
DO ZRUJNOWANEGO MOSTU
.
 

– Kto to napisał? – zapytał Andriej.
– Skąd mam wiedzieć? – odrzekł Chan.
– Ale może chociaż się domyślasz?
– Nie – powiedział Chan. – A zresztą to nieważne. Mówię ci przecież, że listów dokoła jest pełno – żeby tylko miał je kto przeczytać. Na przykład słowo “Ziemia”. To list o takiej samej wymowie.
– Dlaczego?
– Pomyśl. Wyobraź sobie, że stoisz przy oknie i wyglądasz na zewnątrz. Domy, warzywniki, kratownice, słupy – słowem, jak mówi inteligencja, kultara.
– Kultura – poprawił Andriej.
– Tak. A większość tej kultury składa się z nieboszczyków przemieszanych z butelkami i bielizną pościelową. W kilku warstwach, a na wierzchu trawa. To też się nazywa “ziemia”. To, w czym gniją kości, i świat, w którym, że tak powiem, żyjemy, określa się jednym i tym samym słowem. Wszyscy jesteśmy mieszkańcami Ziemi. Istoty ze świata pozagrobowego, rozumiesz?
– Rozumiem – rzekł Andriej. – Jak tu nie rozumieć. Słuchaj, a myślałeś kiedy, skąd my jedziemy? Skąd jedzie ten pociąg?
– Nie – powiedział Chan. – Specjalnie mnie to nie interesuje. Za to interesuje mnie, jak z niego wysiąść. Zapytaj konduktorów. Oni ci wyjaśnią, skąd jedzie pociąg.
– Tak – rzekł Andriej w zadumie – oni mi na pewno wyjaśnią.
– Wracamy?
– Postoję tu jeszcze trochę. Dogonię cię za jakieś pięć minut.

Kiedy Chan wyszedł, Andriej odwrócił się do okna. W tym miejscu był po raz pierwszy. Dziwna rzecz, ale ponieważ dokoła nie było ludzi, przyszły mu do głowy niezwykłe myśli, które nigdy nie nawiedzały go, na przykład, w restauracyjnym, chociaż i tam było wszystko, co potrzebne do ich powstania.

To, co widział za oknem, spoglądając w tył – kawałek nasypu, ozdobiony jakimś umykającym w przeszłość krzakiem czy drzewem – stanowiło punkt, w którym znajdował się przed sekundą, i gdyby wagon, w którym jechał, był ostatni, to tam pozostałaby tylko pustka i kołyszące się gałązki po obu stronach torów.

“Gdyby to wszystko, co istniało jeszcze przed chwilą, nie znikało – myślał – to nasz pociąg i my sami wyglądalibyśmy zupełnie inaczej, niż wyglądamy. Bylibyśmy rozmazani w powietrzu nad podkładami. Stalibyśmy się czymś w rodzaju przeplatających się ze sobą żmij, a wokół tych żmij ciągnęłyby się nieskończone wstęgi plastiku, szkła i żelaza. Ale wszystko znika. Znika każda miniona sekunda wraz ze wszystkim, co w niej było, i żaden człowiek nie wie, jaki będzie w następnej sekundzie. I czy w ogóle będzie. I czy Bogu nie znudzi się stwarzanie jednej po drugiej tych sekund ze wszystkim, co zawierają. Przecież nikt, absolutnie nikt nie może zagwarantować, że kolejna sekunda nastąpi. A owo mgnienie, w którym rzeczywiście żyjemy, jest tak krótkie, że nawet nie jesteśmy w stanie go uchwycić i potrafimy tylko wspominać poprzednie. Ale co wobec tego istnieje naprawdę i kim jesteśmy my sami?”

Andriej zobaczył w szybie swoje przejrzyste odbicie i spróbował sobie wyobrazić, jak ono znika, a na jego miejscu pojawia się drugie, i tak bez końca.

“Chcę wysiąść z tego pociągu żywy. Wiem, że to niemożliwe, ale tego chcę, bo chcieć czegoś innego to po prostu szaleństwo. I wiem, że to zdanie – «chcę wysiąść z tego pociągu żywy» – ma sens, chociaż słowa, z których się składa, sensu nie mają. Nawet nie wiem, kim jestem ja sam. A wobec tego kto będzie się stąd wydostawał? I dokąd?”

Znów popatrzył w okno. Już prawie całkiem się ściemniło. Przy torze od czasu do czasu ukazywały się białe słupki kilometrowe, wyraźnie widoczne w zmroku i podobne do małych kamiennych wartowników.
 
 

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną