Tłum, który czekał od brzasku, z trudem powstrzymał się teraz od tupania nogami: niecierpliwił się, dyszał, gwizdał; musiał wreszcie zobaczyć śmierć. Abdel Karim to czuł. Ale postanowił nie ingerować w dramaturgię zdarzeń, chciał, by nerwowość jeszcze się nasiliła. Zdawało mu się, że tylko w tej atmosferze rozwiązania sięgają piękna tragedii.
Oczekiwanie zaczęło się wcześnie: gdy po modlitwie fadżr utworzyły się długie procesje cieni i dziwne sylwetki nagle wypełniły ulice Kalep, zbiegające się na ogromnym placu przed ratuszem. Było w tym marszu coś fascynującego; i ten olbrzymi tłum szedł, posuwał się naprzód, pełzał, nieprzebrany, niepowstrzymany, powolny, podobny w swoich ruchach do wykonującej manewr starożytnej falangi. W ciszy, której jedyną poezją było namaszczenie. W ciszy, którą ledwie zakłócał szmer znoszonych butów i sandałów, wleczonych po laterytowej ziemi czy asfalcie. Tylko od czasu do czasu czyjś głos, choć nie wiadomo, czy był to głos mężczyzny, czy kobiety, pytał jednym tchem:
– Na którą godzinę?
– Na dziesiątą, in sza’ Allah – odpowiadał mu inny głos.
Potem wszyscy milkli.
Oczekiwanie się przeciągało, wreszcie Abdel Karim przyjechał samochodem, a za nim jego ludzie. To był olbrzym. Nie miał turbanu jak jego kompani: szedł z odsłoniętą twarzą, wystawiając łysą głowę na palące słońce. Patrzył na podniecony tłum, czekający na jego słowa. Wykonał ręką zamaszysty gest i zapadła zupełna cisza. Jego potężny głos rozbrzmiewał na całym placu.
– A’uzu billahi min-asz-Szajtan-nir-Radżim. Boże, spraw, by moje słowa były czyste i okryte światłem prawdy i sprawiedliwości.
– Amin – zaszemrał tłum.
Kolos podjął swoją przemowę:
– As-salamu alejkum, ludu Kalep. Pozdrawiam was. Niech Pan napełni was swoją łaską za to, że przyszliście tutaj dziś rano. Nie będę mówił długo. Wiecie, co mnie sprowadza, ta chwila się zbliża. Chciałem tylko przypomnieć, że każdy, kto naruszy fundamentalne Prawo Allaha, subhanahu wa ta’ala, i Jego proroka Muhammada, Bożego Posłańca…
– Sallallahu ’alajhi wa sallama – przerwał mu tłum jednym głębokim głosem.
– …ktokolwiek złamie Prawo, poniesie karę przewidzianą w Czcigodnym Koranie. Zajmę się tym osobiście. Nie okażę litości. Zrobię to bez skrupułów i wymierzę karę przewidzianą w Prawie, in sza’ Allah. Pamiętajcie, mieszkańcy Kalep, że Prawo jest drogą Zbawienia. Nigdy o tym nie zapominajcie i niech nikt nie ośmieli się myśleć, że krytyka ze strony Zachodu, który uważa Prawo za barbarzyństwo…
– Astaghfirullah – wyszeptał tłum.
– …niech nikt – ciągnął – nie ośmieli się myśleć, że ta krytyka może być prawdą. Ci, którzy ją głoszą, są sługami Szejtana, ich jedynym celem jest nas poróżnić i w ten sposób oddzielić od Pana. Jedynym Prawem, jakie znamy, jedynym, które ma dla nas wartość, jest Prawo Boże. Niech Allah spali zachodnich grzeszników, a ocali wiernych, niech Allah uchroni nas przed Diabłem, niech Allah nas prowadzi i da nam siłę, byśmy modlili się do Niego i byli Mu zawsze posłuszni! Niech Allah zaprowadzi Pokój! Allahu Akbar! Allahu Akbar! Allahu Akbar!
– Allahu Akbar, Allahu Akbar! Niech żyje Bractwo! – zaczął skandować strwożony tłum.
W tej samej chwili uzbrojeni mężczyźni stojący za Abdelem Karimem wznieśli karabiny ku niebu i wystrzelili. Huk detonacji zmieszał się z krzykami; i ten potężny zgiełk, głos ludzi i automatów, wzniósł się ku Bogu, którego wysławiano i dziurawiono kulami.
Abdel Karim uniósł dłoń w majestatycznym geście. Wystrzały ucichły, a wraz z nimi zgasł głos zmęczonego tłumu.
– A teraz, moi bracia, nadszedł czas, by zrobić to, co nas wszystkich tu sprowadziło. Wyciągnijcie ich!
Otworzono bagażnik samochodu i wywleczono z niego dwa kształty podobne do ludzkich ciał. Były nagie. Jednym był mężczyzna. Drugim była kobieta. Popędzono ich naprzód uderzeniami kolb w plecy, a czasem, kiedy się opierali, w nerki i między łopatki. Wtedy upadali i wstawali z trudem. Ręce mieli związane na plecach. Kobieta wyglądała na wyczerpaną, słaniała się na nogach, a każdy jej krok sprawiał wrażenie ostatniego. Osunęła się w pewnej chwili na ziemię i wydawało się, że już się nie poruszy. Jeden z jej katów, zdjęty litością czy kierując się rozsądkiem, wykonał gest, jakby chciał ją podtrzymać. Natychmiast rozległ się głos Abdela Karima:
– Nie dotykać nieczystej!
Strażnik zrezygnował z próby udzielenia pomocy skrępowanej kobiecie i kopnął ją, żeby naprawić swój błąd.
Mężczyzna starał się iść prosto, ale sposób, w jaki powłóczył nogami, zdradzał znużenie ciała poddanego najgorszym torturom. Bito go mocniej po nerkach i szyi. Często upadał, ale podnosił się tak szybko, jak mógł. Jego hart ducha musiał się nie spodobać jednemu ze strażników, bo kopnął go w obnażone krocze. Mężczyzna runął na ziemię, wydając zwierzęcy wrzask, spotęgowany przez ciszę. Tylko krzyk kobiety, równie przeraźliwy, wtórował mu echem. I to było wszystko. Cisza powróciła. Mężczyzna leżał na ziemi. Ból wydawał się nie do zniesienia. Wił się, dygotał, potem zrobił się sztywny.
– Podnieście go.
Postawiono go na nogi. Na ciele pokrytym pyłem widać było krwawiące jeszcze rozcięcia. Nie mógł utrzymać równowagi i upadł. Znowu go podniesiono, ale jak dziecko o jeszcze słabych nogach znów znalazł się na ziemi.
Po kilku próbach zdołano go podźwignąć i grupka dotarła w końcu do Abdela Karima.
– Oto oni – powiedział Abdel Karim, wyciągając ramię w stronę przybyłych i nadal patrząc na tłum. – Oto cudzołożna para. Zostaną ukarani, jak na to zasługują. Ale chciałbym, żeby teraz podeszli ich rodzice, jeżeli tu są.
W tłumie nastąpiło poruszenie. Ludzie zaczęli się odwracać, patrzeć na lewo, na prawo; każdy chciał zobaczyć, kto też mógł wydać to na świat. W końcu dwaj mężczyźni i jakaś kobieta ruszyli w kierunku Abdela Karima, pary skazańców i trzech katów. Zatrzymali się w pobliżu.
– As-salamu alejkum, bracia.
– Wa alejkum as-salam – odpowiedzieli chórem mężczyźni, którzy wyszli z tłumu.
– Czyją córką jest ta dziewczyna?
Kobieta ruszyła naprzód, a za nią mężczyzna w długim niebieskim kaftanie o szerokich rękawach. Kobieta cicho płakała, mężczyzna, choć jego emocji można się było domyślać, starał się zachować godny wyraz twarzy.
– Jesteś ojcem?
– Tak – odparł mężczyzna.
– A ty, Adża, jesteś matką?
Kobieta, wstrząsana szlochem, nie mogła odpowiedzieć. Uczynił to za nią mężczyzna.
– To matka – odparł.
– Dobrze – podjął Abdel Karim. – Czy przedtem chcecie jej coś powiedzieć?
W tej chwili matka nie mogła się już opanować i krzyknęła. Chciała zbliżyć się do skazanej. Abdel Karim od razu ją powstrzymał:
– Nie dotykać nieczystej.
– Jestem jej matką – jęknęła kobieta.
– To niczego nie zmienia.
Matka osunęła się na ziemię i potoczyła w pyle, głośno lamentując. Wokół niej nikt nie zareagował. Abdel Karim patrzył na nią. A ojciec wpatrywał się w coś w oddali, na niebie. Dziewczyna, której dotąd nie było słychać, upadła na kolana. Obie kobiety płakały.
– A ty, Hadżi, masz coś do powiedzenia?
Mężczyzna przełknął ślinę i nie przestając patrzeć w niebo, przemówił:
– Zawiodłaś mnie, moja córko. Okryłaś mnie hańbą. A ty – po raz pierwszy spojrzał na kobietę, która leżała u jego stóp – wstań, zachowaj godność i nie wyj jak suka. To także twoja wina. Nie potrafiłaś wychować córki. Wstań!
Kobieta, zapłakana, nie poruszyła się. Wyglądała, jakby opadła z sił. Zagniewany ojciec gwałtownie chwycił ją za ramiona i nie tyle podniósł, ile oderwał ją od ziemi. Matka jęknęła, ale stała z pochyloną głową, z twarzą pokrytą ziemią zmieszaną ze łzami.
– As-salamu alejkum – powiedział wtedy ojciec; jego oczy zaszły mgłą. Nie czekając na odpowiedź, wziął kobietę za rękę i ciężkim krokiem ruszyli w stronę tłumu, w którym zniknęli i znów stali się anonimowi.
Abdel Karim patrzył, jak się oddalają, i nic nie wskazywało na to, by odczuwał jakiekolwiek emocje. Dziewczyna wciąż leżała na ziemi i płakała.
– A ty, al-Adżi, jesteś ojcem tego mężczyzny?
– Tak – odparł drugi starzec.
– Gdzie jest matka?
– Nie przyszła. Nie była tu do niczego potrzebna. Zakazałem jej tu przychodzić.
– Czy masz coś do powiedzenia swojemu synowi?
Zamiast odpowiedzi starzec energicznie splunął w stronę skazańca. Plwocina spadła na jego tors. Potem dodał z grymasem obrzydzenia:
– To już nie jest mój syn. Nigdy nim nie był.
– As-salamu alejkum, bracie – powiedział tylko Abdel Karim.
– Wa alejkum as-salam. Allahu Akbar, niech żyje Bractwo.
Potem się odwrócił, ruszył dumnym krokiem i wmieszał się w tłum mężczyzn. Jego syn nie odezwał się słowem i nie okazał żadnych uczuć, ani gdy został opluty, ani gdy słuchał jego słów.
– Moi bracia, przejdziemy teraz do wymierzenia kary, jeżeli Bóg pozwoli. Niech to posłuży za przykład nam wszystkim. Cudzołóstwo jest grzechem głównym. Prawo będzie karało każdy taki przypadek. Bractwo nie zamknie oczu na żaden grzech. Niech nas Bóg prowadzi.
Abdel Karim kazał rzucić mężczyznę na kolana, obok dziewczyny.
Było trzech katów i dwoje skazanych. Należało mieć pewność, że zginą. Obok tej grupy stał Abdel Karim z twarzą skąpaną słońcem. Lud wydawał się martwy, a jednak jego nerwy były napięte do granic, w jego wstrzymanym oddechu czuć było niepokój, podniecenie, namacalne dreszcze.
– Cel! – rozkazał olbrzym.
Kaci załadowali karabiny i złożyli się do strzału.
Abdel Karim po raz ostatni spojrzał na parę skazańców. Byli piękni i mieli zaledwie po dwadzieścia lat.
– Pal!
Rozległy się trzy wystrzały, których echo zawisło w powietrzu niczym ognisty pył. Młodzi kochankowie upadli bez żadnego krzyku. Dziewczyna miała w piersi dwa czerwone otwory. Mężczyzna został ugodzony w środek czoła.
Nie trzymali się już za ręce.
– Allahu Akbar! – zawołał Abdel Karim.
Tłum powtórzył to chórem, pośród odoru prochu i śmierci, jakby ten krzyk oznaczał wyzwolenie.
Mohamed Mbougar Sarr, Bractwo, przeł. Jacek Giszczak, Wydawnictwo ArtRage, Warszawa 2022, s. 236