Bardzo się zdziwiłem, widząc zapowiedź nowej płyty „Przyjemniaczków”, czyli brytyjskiej grupy The Pretty Things. Początkowo myślałem, że chodzi o jakąś kolejną kompilację raz jeszcze oferującą ich stare nagrania w nowym opakowaniu. Ale nie! „Balboa Island” to zupełnie nowa studyjna płyta weteranów angielskiego rytm and bluesa sprzed czterdziestu lat. Pomyślałem więc, że dziadki spróbowały rozpaczliwego skoku na kasę swych równie sędziwych fanów. I znowu się pomyliłem.
Spośród trzynastu kawałków podoba mi się co najmniej połowa. Nie ma tu wstrząsających rewelacji, ale jest bardzo kompetentne granie, może trochę już utemperowane wiekiem, ale przypominające o złotych latach bluesa i rytm and bluesa na Wyspach. Trudno mi zachęcać do bezkrytycznego akceptowania „Balboa Island”, bo starzy fani pewnie i tak się nią zainteresują, a ci, którzy zespołu nie znają, pewnie wybraliby trzy, cztery tytuły. A jeżeli się mylę, to zawsze można mnie zabić.
Po kumotersku dałbym bez wahania „4”, ale przyznaję, że są na płycie mielizny.
The Pretty Things, Balboa Island, Zoho 2007