Alicja Tchórz jest od niedawna najbardziej znaną polską pływaczką. Sławę zapewniło jej 200 zł, nagroda za zwycięstwo w krajowych zawodach. Pływaczka poczuła się nią urażona, czemu dała wyraz we wpisie na portalu społecznościowym. Od tamtej pory przetacza się nad nią istna burza – jedni gratulują odwagi, inni fukają za to, że obraziła się na rzeczywistość, a przy tym jeszcze okazała czarną niewdzięczność. Na zgrupowaniach narodowej reprezentacji, jak również w klubach pływackich co rusz pojawiają się teraz ekipy programów interwencyjnych, by utrwalić obrazem i dźwiękiem ciężką dolę polskich pływaków.
Alicja Tchórz mówi, że się takiego rezonansu nie spodziewała. Wpisu dokonała pod wpływem impulsu, sfrustrowana tym, że zawody kiepsko zorganizowane, a na trybunach garstka widzów. – Pieniądze nie były w tym wszystkim najważniejsze. Chociaż chciałoby się wreszcie nieco odciążyć rodziców, którzy od lat pomagają mi związać koniec z końcem – wzdycha.
Obraz wyłaniający się z gorzkich słów Alicji wydaje się przejaskrawiony. Nie jest tak, że w zawodowym sporcie nieelita żyje z jałmużny. Jak mówi Marcin Jędrusiński, kilka lat temu najlepszy polski sprinter, narzekanie na pieniądze jest trochę nie na miejscu: – Z tego, co się orientuję, z budżetu wydajemy na zawodowy sport więcej niż Niemcy. Ale u nas te związkowe, czyli w gruncie rzeczy państwowe, dotacje albo stypendia to dla wielu sportowców jedyne źródło dochodów. W Niemczech i wielu innych cywilizowanych krajach na chleb zarabia się w klubach, które mają prywatnych sponsorów. Albo dzięki tzw. karierom równoległym, czyli łączeniu zawodowego sportu z pracą w służbach mundurowych. U nas na takie etaty można liczyć przede wszystkim w wojsku – wylicza Jędrusiński, który po zakończeniu startów pracuje we wrocławskiej jednostce wojskowej jako kierowca.
W polskiej rzeczywistości sportowej mała stabilizacja, wyrażana przez budżetowe stypendium, zaczyna się przede wszystkim po punktowanym miejscu (1–8) na mistrzowskiej imprezie. Kokosy – nagrody finansowe, wysokie stypendia, perspektywa dożywotniej emerytury po 35. roku życia, czasem nawet kontrakty reklamowe – przychodzą po zdobyciu olimpijskiego medalu.
Ale zdobyć go w pływaniu – choć na igrzyskach są na to 32 szanse – to dla polskich zawodników zadanie ponad siły. Ostatnio udało się to Otylii Jędrzejczak w Atenach (2004 r.). Świat nam odjechał – rządzą Amerykanie, a o mniejsze pule grają Chińczycy, Australijczycy, Francuzi, Japończycy. Mężczyźni jeszcze utrzymują się na powierzchni, ale polskie pływaczki od światowej czołówki dzieli przepaść. Na niedawnych mistrzostwach świata w Kazaniu Alicja Tchórz trzy razy biła rekordy Polski, a mimo to nie zakwalifikowała się do żadnego z finałów.
Jeśli chodzi o pływanie, na medalowy rachunek prawdopodobieństwa składa się więc proste porównanie sił i środków: my kontra kolosy. Wnioski są oczywiście niewesołe i Alicja Tchórz już dawno do nich doszła, ale nie wywołało to u niej refleksji, żeby rzucić ten sport w diabły. – Ostatnio Janek Świtkowski pokazał na mistrzostwach świata, że medal jest osiągalny, choć nikt na ciebie nie liczy (był trzeci na 200 m motylkiem – przyp. red.). Da się świat dogonić, jak się popłynie na 120 proc. – uważa Alicja, która z myślą o kwalifikacji na igrzyska w Rio i udanym tam występie (może finał?) zamierza się skupić na poprawie techniki pod wodą.
Na ministerialnym stypendium
Na bieżni nigdy nie dogonimy czarnoskórych sprinterów, a przy pingpongowym stole chińska fala zalewa prawie wszystko.Tadeusz Osik, od 19 lat trener polskich sprinterów, mówi, że gdyby jednak sprowadzić sens zawodowego uprawiania sportu do apetytu na życie powyżej średniej krajowej albo do bezwzględnej medalowej kalkulacji na igrzyskach olimpijskich, to właściwie z dnia na dzień należałoby zamknąć na cztery spusty wiele klubów oraz rozwiązać sportowe federacje. – Nie można po prostu rezygnować. To tak, jakbyśmy rozwiązywali ligę futbolową, gdy piłkarze jeszcze dołowali – dodaje.
Daniel Górak, najlepszy polski pingpongista, uważa z kolei, że kto do sportu idzie dla pieniędzy, już na starcie jest przegrany. – Są w tenisie stołowym zawody, gdzie za wygraną płaci się nawet 60 tys. dol., a w Japonii odbywa się turniej pokazowy, którego zwycięzca zgarnia milion euro. Ale jak się za dużo myśli o pieniądzach, to się przeważnie odpada w pierwszej rundzie – uważa Górak, aktualnie 60. na liście światowej. Sam akurat zarabia na spokojne życie w klubie Bogoria Grodzisk Mazowiecki.
Zdaniem Marcina Jędrusińskiego choć zdecydowana większość zawodowych sportowców, przynajmniej tych, z którymi on się zetknął, pochodzi z przeciętnie sytuowanych domów, nie mają obsesji, by przez sport dojść do pieniędzy. – Dla dzieciaków bogactwo jest zbyt abstrakcyjne, by o nim marzyć. Marzy się za to o sukcesach. Najpierw małych, potem większych. Normalny odruch. Roman Kulesza, gimnastyk sportowy, wielokrotny mistrz Polski: – Koledzy siedzieli na ławce pod blokiem, a ja z tatą i bratem jeździłem na trzytygodniowe zgrupowania do Francji. Trenowaliśmy, a w wolnym czasie tata zabierał nas na wycieczki. To była dla mnie marchewka.
Jędrusiński jeszcze przed dwudziestką załapał się na ministerialne stypendium: – Chyba 1800 zł. W tamtym czasie to była dla mnie kupa forsy. Trener pomógł mi znaleźć prywatnego sponsora. Nie byłem już na garnuszku u rodziców, co dla większości moich rówieśników było nieosiągalne. Wtedy wydawało mi się, że sport już daje mi bardzo dużo, i uważałem, że z czasem może być jeszcze lepiej. Ale zderzenie z seniorskim poziomem było dość bolesne.
Uzależnienie od sportu jest bardzo silne, bo trenuje się już od dziecka. Zwycięstwa i rekordy budują ego, zaspokajają poczucie wyjątkowości, potrzebę imponowania, budzenia uznania. W juniorskich latach, jeśli wszystko idzie zgodnie z planem, nie ma racjonalizowania. Kultywuje się złudzenia. Jędrusiński: – Mając 21 lat, zostałem wicemistrzem świata juniorów w biegu na 200 m. Wygrałem z czarnoskórymi sprinterami i wtedy myślałem, że mogę to jeszcze powtórzyć. Ale tak się złożyło, że ja stanąłem, a oni odjechali.
Daniel Górak: – Nigdy nie myślałem, że uprawianie tenisa stołowego nie ma sensu, bo z Chińczykami nie da się wygrać. Wygrywa Niemiec Timo Boll, wygrywa Białorusin Władimir Samsonow, a ostatnio na turnieju w Warszawie mistrza świata Zhang Jike’a pokonał Austriak Stefan Fegerl, który w rankingu jest kilkanaście miejsc nade mną. Poza tym aby się rozwijać, trzeba grać z lepszymi od siebie. I może w końcu się ich pokona.
Roman Kulesza: – Gimnastyka to specyficzna dyscyplina sportu, niejednoznaczna w ocenie przez sędziów. Jest duża uznaniowość, w ocenach widać czasami, które kraje mają wpływy we władzach. Nasz głos się tam nie liczy, ale nigdy nie pomyślałem, żeby z tego powodu rzucić treningi. Mam w dorobku z 25 finałów mistrzostw Europy – tam dostaje się ósemka zawodników z 250 na starcie. A w finale każdy może wygrać. Kulesza, który już zakończył karierę, teraz nadzieję na sukces pokłada w żonie Marcie, która na igrzyskach w Londynie była 19. w wieloboju i teraz walczy o kwalifikację do Rio.
Sport oraz plan B
Im więcej zawiedzionych nadziei, tym częściej powraca pytanie: czy czasu poświęconego treningom nie uznać za stracony? – Zwłaszcza gdy ma się do utrzymania rodzinę – dodaje Jędrusiński (jego żona Dorota biegała na 400 m; mają dwójkę dzieci). – Na szczęście ja miałem w perspektywie etat w wojsku. A w sumie czekał na mnie tylko dzięki sportowi.
Roman Kulesza mówi, że może gdyby był materialistą, pewnie żałowałby kilkunastu lat dorosłego życia podporządkowanego gimnastyce. A że nie jest, to jednym tchem wylicza korzyści, jakie daje uprawianie sportu: – Od czystej przyjemności, czyli zwiedzania świata, aż po kwestie praktyczne – przede wszystkim budowanie w sobie uporu, wytrwałości, no i przekonania, że życiowe trudności da się pokonać. Obecnie jest zaangażowany w rozwój sieci szkółek gimnastycznych dla dzieci, bo gimnastyka, jak powiada, jest matką wszystkich sportów, co u nas, niestety, wciąż pozostaje niezauważone.
Z obserwacji trenera Tadeusza Osika wynika, że młodzież nie stawia wszystkiego na sport. Większość jego podopiecznych to studenci – i to wcale nie wychowania fizycznego, ale uniwersytetów i politechnik. Mają na życie plan B. Alicja Tchórz też studiuje – w przyszłym roku będzie robiła magisterkę z zarządzania i inżynierii produkcji. – Do tej pory udawało mi się łączyć sport z nauką. Chyba jeszcze nie jestem gotowa na rezygnację z pływania, bo nawet zdobywanie medali mistrzostw Polski wciąż sprawia mi dużo radości. Ale z drugiej strony, coraz częściej myślę o nieoczywistych kosztach regularnych treningów: faceci jednak mają łatwiej – mogą założyć rodzinę, bo dzieci nie rodzą, poza tym dzięki treningom fajnie wyglądają. No, a z pływaczkami już tak, niestety, nie jest – wzdycha Alicja.
Trener Tadeusz Osik przyszłość dyscyplin nierokujących medalowo widzi w czarnych barwach. Bo to odzwierciedlenie zmian społecznych: sport jako narzędzie samodoskonalenia powędrował do skansenu, a młodzież, wśród której szuka się talentów, jest zabójczo pragmatyczna – strzela od razu konkretem: a co ja z tego będę miał? Jeśli chodzi o sprinty, trener Osik chcąc uczciwie kreślić perspektywy, pomija oczywistość widoczną gołym okiem nawet dla laika – że rządzą czarnoskórzy; każdy biały w finale stumetrówki to jest mała sensacja. Mówi, że konkurencja się zaostrza, bo bogate europejskie kraje, dla przykładu Norwegia, Szwecja albo Szwajcaria, importują czarnoskórych biegaczy, ewentualnie adoptują uchodźców, oferują im różne socjalne benefity, wysyłają na długie szkolenie do wyspecjalizowanych ośrodków amerykańskich, stać ich na drogie odżywki.
– No i jest jeszcze doping. Ostatnio wpadło wielu sprinterów, wielkie gwiazdy. Powstają jakieś odnogi podejrzanych laboratoriów, np. kalifornijskiego BALCo, a na takie usługi zawsze znajdzie się popyt – powiada Tadeusz Osik, który na igrzyskach w Rio spodziewa się wystrzału chińskich lekkoatletów.
Dlatego właśnie jest sceptyczny. Również co do własnej przyszłości jako trenera. Po igrzyskach w Rio planuje wrócić do pracy nad monitoringiem treningu na poznańskim AWF. Ścieżkę przetarł już jakiś czas temu. Też musiał mieć plan B.