Spekulacji na ten temat nie brakuje. Portugalskie BCP szuka podobno nabywcy na polski Bank Millennium, belgijska KBC na Kredyt Bank. Helena Zaleski, reprezentująca włoskich właścicieli Alior Banku, specjalnie przyjechała do Polski, żeby zdementować plotki o sprzedaży Aliora, ale rynek, zgodnie z zasadą obowiązującą w dyplomacji, oficjalne dementi przyjmuje jako nieoficjalne potwierdzenie. Panuje opinia, że na ten właśnie bank ostrzą sobie zęby Rosjanie reprezentujący państwowy Sbierbank. Na liście transferowej znalazł się też rzekomo norweski DnB. Nikt tych rewelacji oficjalnie nie potwierdza.
Z kolei ogłoszenie wyników włoskiej grupy UniCredit, której strata przekroczyła 10 mld euro, stało się przesłanką do podejrzeń, że na sprzedaż zostanie wystawiony Pekao SA zarabiający u nas ogromne pieniądze. Włoskich bankierów w finansową czarną dziurę zepchnęły greckie, a także rodzime obligacje, warte dziś o wiele mniej, niż gdy je kupowano. Na gwałt potrzebują więc pieniędzy, żeby uzupełnić kapitały grupy. Zwłaszcza że w obawie przed kryzysem europejski nadzór dwukrotnie podniósł tzw. współczynnik wypłacalności (z 4,5 do 9 proc.), co oznacza, że banki muszą mieć teraz w kasie dwa razy więcej pieniędzy. A w kasie pustki. W UniCredit we Włoszech pracę straci ponad 5 tys. osób.
To także kłopot niemieckiego Commerzbanku, właściciela naszego BRE, którym kieruje dziś Cezary Stypułkowski. O tym, że większa część sektora bankowego powinna pozostać w polskich rękach, mówił wiele lat temu, gdy prywatyzowano Bank Handlowy (obecnie Citi). Też mu wtedy prezesował.
Politycy nie odpuszczą
Gdyby decyzja o pozbyciu się polskich spółek-córek zależała tylko od ich zagranicznych matek, zapewne kombinowałyby, jak ich… nie sprzedawać. Wprawdzie amerykańska agencja ratingowa Moody’s ogłosiła, że dla polskich banków idą gorsze czasy, ale banki w Polsce to ciągle dobry interes. Nasz rynek finansowy, w przeciwieństwie do zachodniego, ciągle dynamicznie się rozwija. Można powiedzieć, że nawet za szybko.
Niektóre banki udzieliły zbyt wielu kredytów hipotecznych we frankach i euro – i teraz, gdy złoty osłabł, mają kłopot z płynnością. Chodzi o to, że suma udzielonych kredytów, wyrażona w złotych, stała się dużo wyższa niż suma depozytów i tę różnicę muszą uzupełnić spółki-matki. Nie bardzo mają z czego. To kolejny powód, by sprzedać córki. A te na razie wyruszyły na wojnę odsetkową, czyli podwyższają oprocentowanie lokat, żeby zasypać dziurę pieniędzmi nowych klientów.
Mimo tych kłopotów wyjście z polskiego rynku oznaczałoby dla zagranicznych grup finansowych rezygnację z dużych pieniędzy zarabianych przez następne kilkanaście lat. Ich zarządy szukają więc innych sposobów na spełnienie oczekiwań europejskiego nadzoru. Współczynnik wypłacalności można podnieść przez zwiększenie kapitału (którego matki nie mają) albo przez ograniczenie akcji kredytowej w grupie. Banki w kłopotach zamiast pozbywać się córek, mogłyby udzielać mniej kredytów. Tak jak to już robiły w Polsce po wybuchu pierwszej fali kryzysu. Gdyby decyzja zależała od ich właścicieli, takie wyjście byłoby dla nich najlepsze. Bankowcy nazywają je delewarowaniem. Austriacki nadzór nakazał wprowadzić je swoim bankom w Europie Środkowej, a więc także u nas.
Ale partię szachów, w której pionkami są polskie banki, rozgrywają nie tylko ich właściciele. W grze liczą się także głosy polityków z krajów bankowych matek. Politykom niemieckim, francuskim czy włoskim, podobnie jak naszym, władza wymyka się z rąk, wycieka do ponadnarodowych korporacji. Tylko że zachodnioeuropejscy politycy wcale nie zamierzają się na to godzić. Zwłaszcza że ich wyborcom coraz bardziej nie podoba się fakt, że straty ponadnarodowych korporacji finansowych zostały uspołecznione, czyli że banki wyciągane są z kryzysu za pieniądze podatników.
Więc kiedy mowa o zyskach, politycy też chcą mieć coś do powiedzenia. I z pewnością nie zgodzą się na wyjście, które – choć najlepsze dla ponadnarodowych grup bankowych – nie będzie dobre dla ich narodowych gospodarek. Bo ewentualne ograniczenie działalności kredytowej grupy UniCredit oznaczałoby, że włoskie firmy zostałyby pozbawione kredytów. Gospodarka włoska wpadłaby w jeszcze większe kłopoty, a przecież zaczyna się recesja.
Podobnie stałoby się z gospodarką niemiecką, gdyby taką decyzję podjęły ponadnarodowe grupy Deutsche Bank czy Commerzbank, albo z francuską w przypadku podobnych decyzji grupy Paribas. Tamtejsi politycy do tego zwyczajnie nie dopuszczą. Szanują prawa rynku, ale skorzystają z tego, że centra decyzyjne owych ponadnarodowych korporacji są we Włoszech, Niemczech czy Francji. I zapewne użyją wszelkich nieformalnych nacisków, by te grupy zdobyły niezbędny kapitał, raczej sprzedając w Polsce bardzo zyskowne spółki, niż ograniczając w ojczystym kraju akcję kredytową. Dla nich jest to po prostu mniejsze zło, w każdym razie dla gospodarek tych krajów.
Politycy, którym władza nad globalnymi korporacjami wymyka się z rąk, zachowali ją nad sektorem finansowym. Niby jej nie mają, niby jedną z głównych zasad UE jest wolny przepływ kapitału, ale – przy deklarowanym przestrzeganiu tej zasady – wszystkie główne banki w Niemczech pozostają własnością niemiecką. Identycznie jest we Francji czy Włoszech. I to wcale nie dlatego, że nie było kupców z innych krajów. Po prostu nadzory nad sektorem bankowym tak ustalały kryteria, że potencjalni nabywcy z zagranicy nie byli w stanie im sprostać. Zagorzali obrońcy wolnego rynku mogliby powiedzieć, że „wręcz ustawiano przetargi”. Mimo że banki zmieniały przecież jednego prywatnego właściciela na innego. Bo regulatorzy (w Polsce jest to Komisja Nadzoru Finansowego) mają ciągle nad rynkiem władzę ogromną. I w imię interesów narodowych nie wahają się z niej skorzystać. W kryzysie zaś będą chcieli jej mieć jeszcze więcej, jak regulator austriacki.
Decyduje cena
Po jednej stronie do gry zasiądą więc właściciele zagranicznych banków chcących sprzedać swoje spółki-córki. Z wytycznymi, które otrzymali w zaciszu politycznych gabinetów. Z kim będą negocjować warunki transakcji? Tylko z potencjalnymi nabywcami? Mimo że przedmiotem transakcji jest nasz rynek i że dla nas stawką w tej grze jest możliwość spolonizowania banków w Polsce, obecnie prawie w 70 proc. należących do właścicieli zagranicznych? Wolny rynek polega przecież na tym, że dogaduje się sprzedawca z kupcem i nikomu nic do tego. Tak było, gdy do gry o BZ WBK wkroczył hiszpański Santander i zaproponował Irlandczykom cenę o wiele wyższą od tej, jaką był gotów zapłacić PKO BP. Rola naszej Komisji Nadzoru Finansowego sprowadziła się do autoryzowania transakcji. Czy teraz sytuacja się powtórzy? Santander wydaje się bardzo zainteresowany dalszymi przejęciami w naszym kraju.
Równie albo jeszcze bardziej na zaistnieniu na naszym rynku bankowym zależy Rosjanom. Państwowy Sbierbank, w 60 proc. należący do banku centralnego Rosji, już kupił w Austrii mało znaczący w Unii Volksbank International, ale z nim na tym rynku nie zdobędzie większych wpływów. Do tego przydałby się mu nasz, a raczej włoski, Alior. Rosjanie nie ukrywają, że skopiowaliby jego sposób zarządzania w placówkach Volksbanku. Uczyniliby go perłą w koronie w swojej bankowej strukturze. Można przypuszczać, że gotowi są dużo zapłacić. Może nawet, jak wcześniej Santander, zawyżą stawkę? Co zrobimy, gdy obie strony zwrócą się do Komisji Nadzoru Finansowego o zgodę na sfinalizowanie transakcji? Nad odpowiedzią nasi politycy, bo nie tylko KNF, powinni pomyśleć już teraz. Żeby umieć się bronić, gdyby doszło do międzynarodowych procesów.
Gdyby do podobnej sytuacji doszło w Niemczech czy Francji, do negocjacyjnego stołu dosiedliby się z pewnością wysokiej rangi politycy. Może nasi także powinni? Może zamiast rozmawiać z Rosją tylko o minionych krzywdach, pora zacząć rozmawiać także o interesach? Nie tylko o warunkach zgody na ewentualną sprzedaż banku, ale – przy okazji – o zbyt wysokiej cenie gazu, którą płacimy państwowej spółce rosyjskiej?
Tematów znalazłoby się więcej. Nie jest to zadanie dla KNF, ale dla naszej dyplomacji. Obie strony mogłyby na tym sporo zyskać. Pod pewnymi względami sprzedaż jednego banku bogatym Rosjanom opłaciłaby nam się bardziej niż jego sprzedaż inwestorowi z kraju ogarniętego kryzysem.
W jednej sprawie wszyscy polscy politycy, łącznie z opozycją, mówią dziś jednym głosem. Że nadarza się niepowtarzalna okazja, by odbić polskie banki z rąk zagranicznych właścicieli. Od dawna jest za tym Jan Krzysztof Bielecki, szef Rady Gospodarczej przy premierze. Hasło „udomowienia” banków, zgłoszone ostatnio przez Stefana Kawalca (funkcję wiceministra finansów w rządzie SLD-PSL stracił po prywatyzacji Banku Śląskiego), podoba się Markowi Belce, prezesowi NBP. Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP, postuluje, aby do tego celu wykorzystać nawet część rezerw banku centralnego. Nie słychać nikogo, kto byłby przeciw.
Są tylko dwa problemy: jak to zrobić i skąd wziąć na to pieniądze? Mowa bowiem o dziesiątkach miliardów złotych.
Drogie, że aż strach
Mimo gorszych czasów, jakie zapowiada amerykańska agencja Moody’s, polskie banki nadal są bardzo drogie. Także dlatego, że chętnie w nie inwestują fundusze emerytalne. Z 229 mld, jakie mamy na ich kontach, 22 mld zł ulokowano w akcjach banków. W sumie na giełdzie OFE zainwestowały 79 mld zł. Po tegorocznej zmianie systemu i obcięciu składki do kasy OFE będzie wpływać już nie więcej niż 9 mld zł.
– Polska giełda wycenia banki przeciętnie dwa razy wyżej, niż wynosi ich wartość księgowa – przypomina Andrzej Klesyk, prezes PZU SA kontrolowanego nadal przez państwo. Tymczasem ich spółki-matki, notowane na parkiecie w swoich ojczyznach, wyceniane są przez rynek na 30–50 proc. wartości księgowej. Tak wysoka cena powoduje, że PZU nie przymierza się do zakupów. Akcje naszego ubezpieczyciela także notowane są na GPW, więc zarząd musi liczyć się z opinią mniejszościowych akcjonariuszy. Ci zaś raczej uznaliby, że zakup jakiegoś banku przy obecnych cenach to wątpliwy interes. Co innego, gdyby ceny gwałtownie spadły. Na razie PZU jako narzędzie do polonizowania banków nie wchodzi więc w rachubę. Mimo że na ten cel mógłby wydać około 6 mld zł.
Jeszcze większymi środkami dysponuje państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego. Jego prezes Dariusz Daniluk już kupował akcje PKO BP, wyobraża więc sobie także zakup jakiegoś banku. Oczywiście, nie na zawsze, ale do lepszych czasów. Po kryzysie BGK mógłby sprzedać jego akcje na giełdzie. Żeby tę operację przeprowadzić, BGK musiałby jednak zostać przez państwowego właściciela dokapitalizowany.
Jako potencjalny kupiec wchodziłby też w grę bank PKO BP, który szuka sposobów na powiększenie wartości spółki i nie chciałby znów stracić okazji. Ale także, podobnie jak przy zabiegach o BZ WBK, nie zamierza przepłacać. Jako spółka giełdowa musi przestrzegać rynkowych zasad. Pomysły niektórych polityków, że wystarczy prezesowi państwowej firmy nakazać, żeby coś kupił wbrew biznesowej logice, dziś są już nie do zaakceptowania.
Z tych samych powodów także stworzenie spółki w stylu Polkomtel bis obecnie już nie byłoby możliwe. To był typowy przykład politycznego kapitalizmu – politycy nakazali bogatym firmom państwowym zrzucić się na kapitał założycielski dla nowej spółki. Pomysł był świetny, wykonanie dobre, w rezultacie udziałowcy sporo zarobili. Z kolei przykładem ostrzeżeniem są losy Telewizji Familijnej, w którą państwowe molochy też zainwestowały (tym razem na żądanie AWS), a pieniądze przepadły. Tylko że wtedy KGHM, Orlen i inni państwowi udziałowcy, nie będąc jeszcze spółkami giełdowymi, mogły sobie pozwolić na inne standardy zarządzania. Chociaż więc nadal są kontrolowane przez państwo i ten rok zapowiada się dla nich znakomicie (sam KGHM spodziewa się 10 mld zł zysku), rząd nie może im nakazać kupowania banków. Może tylko odebrać dywidendę.
Choć ciągle narzekamy, że w państwowych firmach nadal „Staszkowie sprawdzają się w biznesie”, to jednak przez minione lata nasza gospodarka bardzo się ucywilizowała. Tak jak kiedyś, dziś politycy już sterować nią nie mogą. Ale ciągle, gdy rynek nie daje rady, muszą ją ratować. W każdym razie – banki. Gdyby któraś z córek wpadła w tarapaty finansowe i zagraniczna matka nie byłaby w stanie jej z nich wyciągnąć, ratować musi je polski rząd za pieniądze polskich podatników. Mimo wolnego rynku pozwolenie na plajtę byłoby zbyt kosztowne. Sami bankierzy też wolą wyciągać ręce do polityków po pomoc, niż zdać się na wolny rynek. Dlatego właśnie Jan Krzysztof Bielecki z planów repolonizacji banków nie rezygnuje.
W Radzie Gospodarczej kiełkuje pomysł, by państwowym majątkiem, którego wartość Ministerstwo Skarbu szacuje dziś na 190 mld zł, zarządzał nowy profesjonalny fundusz. Jeśli jest to gwałt na rynku, to takie gwałty od lat są popełniane w krajach o ugruntowanej gospodarce rynkowej. Sovereign Wealth Funds, które są potężnymi graczami na rynku, tworzy się tam po to, żeby gromadziły pieniądze na trudniejsze czasy. To coś w rodzaju naszego Funduszu Rezerwy Demograficznej, którego miliardami ciągle zarządza ZUS.
W Szwecji państwowym funduszem jest Government Ownership Unit, we Francji Agence des Participations de l’Etat, w Hiszpanii SEPI. W superliberalnym Singapurze Temasek Holdings.
Podobny fundusz stworzony w Polsce mógłby stać się wehikułem do przejmowania kontroli nad wystawionymi na sprzedaż bankami. Mógłby je przejmować za pieniądze ze sprzedaży wyemitowanych przez siebie papierów wartościowych. OFE nie musiałyby ich kupować (ale mogły), tak jak dziś nie muszą inwestować w obligacje Skarbu Państwa, a przecież chętnie z tej możliwości korzystają. Banków w Polsce nie można kupować na kredyt, więc taki fundusz wydaje się niezłym rozwiązaniem.
Jan Krzysztof Bielecki, od zawsze zwolennik liberalizmu w gospodarce, po doświadczeniach ostatnich lat uważa, że państwo jednak mocniej i skuteczniej powinno kontrolować sektor finansowy. Skoro społeczeństwo od rządu oczekuje dziś coraz więcej, to powinno mu też dać więcej władzy.
Kiedy jednak na posiedzenie Rady Gospodarczej zaproszono Stefana Kawalca, to okazało się, że w pozornie zgodnym chórze o konieczności „udomowienia” banków każdy śpiewa innym głosem. Sam Kawalec i, jak się spekuluje na rynku, związana z nim grupa bankowców, takich jak Cezary Stypułkowski czy Sławomir Lachowski, stanowczo woleliby, żeby odzyskane banki stały się własnością prywatną. Podobnie uważa Wiesław Rozłucki, były prezes GPW, obecnie pracujący dla Rotschilda. Minister Adam Jasser, sekretarz RG, kwituje sprawę pytaniem: – Czyli państwo za pieniądze podatników ma banki odzyskać, a potem z powrotem sprywatyzować?
Atmosfera wokół banków robi się coraz bardziej gorąca. Nowe rozdanie stwarza nowe szanse na zarobienie wielkich pieniędzy. Żeby jednak nie skończyło się tak jak poprzednie, władza musi wiedzieć, po co siada do gry. Bo żaden rozwinięty kraj na świecie, a już na pewno w Europie, nie oddaje swoich banków wyłącznie na żywioł wolnego rynku.