Stan wojenny w energetyce. Ręczne sterowanie zamiast polityki klimatycznej. Źle na tym wyjdziemy
Przedstawiciele rządu nie ustają w zapewnianiu, że dzięki ich działaniom kryzys energetyczny nas nie dotknie, a jeżeli już, to w stopniu minimalnym. Każdy dostanie tarczę, która go ochroni, zapewniając mu po umiarkowanej cenie energię elektryczną, gaz, węgiel, chrust czy cokolwiek innego, co zechce wsadzić do pieca. Sypią się obietnice, zapowiedzi, w opowieściach słyszymy o górach węgla, tanim prądzie i innych energetycznych delikatesach.
Czytaj także: Rażeni prądem. Kto ustala te szalone ceny i po co? Odpowiedź nie jest prosta
Opowieści o górach węgla i tanim prądzie
Można się pogubić, co jest autorskim pomysłem tego czy innego ministra albo premiera i wicepremiera, a co obietnicą samego prezesa Kaczyńskiego. Te gorączkowe pomysły, te padające ceny gwarantowane węgla, gazu czy energii elektrycznej przypominają sytuację ze starego dowcipu o robotnikach biegających po budowie z pustymi taczkami. Na pytanie, dlaczego taczki są puste, jeden z nich, nie przerywając pracy, wyjaśnia: tak musimy zasuwać, że nawet nie ma czasu, żeby taczki załadować.
Zajrzyjmy zatem do taczek, z którymi po ostatnim posiedzeniu podjechał rząd. „Proponujemy, by maksymalna cena prądu dla odbiorców wrażliwych oraz małych i średnich firm wyniosła 785 zł za MWh” – zakomunikował premier. Natomiast gospodarstwa domowe, które przekroczą roczny limit zużycia energii sięgający 2–3 MWh, zapłacą za tę nadwyżkę maksymalnie 699 zł/MWh. Wszystkie firmy i podmioty wrażliwe, w tym instytucje użyteczności publicznej, mają mieć zapewnioną maksymalną cenę energii w wysokości 785 zł za MWh.