Październikowy poranek, wieś pod Bydgoszczą. Na niewielkiej konferencji o energii słonecznej dla rolników na mównicę wychodzi były wiceminister rolnictwa Ryszard Zarudzki. I... pokazuje slajdy z rodziną płaczącą na widok wiatraka, który postawiono na pobliskim polu. Cytuje raport NIK o błędach „deweloperki wiatrakowej” za rządów PO-PSL. Zarudzki powtarza, że farmy wiatrowe hałasują, a mieszkańcy okolicznych terenów nie czerpią żadnych korzyści z ich wybudowania. Kolejne slajdy mają udowodnić też, jak bardzo niszczą uprawy i psują krajobraz. Jego wystąpienie można podsumować krótko: nie dajmy się drugi raz oszukać.
Takie wypowiedzi nie muszą i zapewne nie odzwierciedlają pełni nastrojów panujących na polskiej wsi. Ich mieszkańcy są przerażeni rosnącymi cenami prądu, gazu oraz węgla i szukają podpowiedzi, jak się przed nimi uchronić. Wystąpienie Zarudzkiego dobitnie pokazuje jednak sposób myślenia części klasy politycznej i obawy rządu o reakcję elektoratu na powrót „Rzeczpospolitej wiatrakowej”.
Czytaj też: Kto ustala te szalone ceny i po co? Odpowiedź nie jest prosta
Zasada 10H. O co ten spór?
Do ułatwienia budowy wiatraków na lądzie rząd szykuje się od kilku lat, ale z powodów politycznych wciąż do tego nie doszło. W lipcu po miesiącach wewnętrznych perturbacji przyjął nawet projekt przepisów, które mają poluzować kluczową „zasadę 10H”. Obecne regulacje zabraniają stawiania wiatraków w odległości od budynków mieszkalnych mniejszej niż dziesięciokrotność wysokości turbiny.