Grupa polityczek wybranych z list Lewicy zgłosiła do szefowej kancelarii Sejmu wniosek o „uwzględnienie ich płci” w nowej kadencji. Kobiety chciałyby stosowania żeńskiej formy ich zawodu („posłanka”) w dokumentach, na tabliczkach w sali plenarnej i kartach do głosowania. List podpisały m.in. Joanna Scheuring-Wielgus, Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, Magdalena Biejat, Wanda Nowicka i Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska.
Reakcja internetowo-publicystyczna była dość przewidywalna. Zwracano uwagę na niestosowność zajmowania się dziś poprawnością językową („kraj się wali, a one o nazewnictwie zamiast o ważnych sprawach... oj, dziewczyny…”, „czyżby feminatywy nie były tym, na co najbardziej czekają teraz ludzie np. w kolejce do lekarza?”). Inni wspominali – to też standard w takich dyskusjach – o „inżynierii językowej”, którą to niby chcą uprawiać posłanki. A Konrad Piasecki, obecnie dziennikarz TVN24, na Twitterze stwierdził, że „obsesyjna walka z polszczyzną, mającą męskie/żeńskie formy osobowe, jest jałowa. Serio nie rozumiem, dlaczego nazwanie kogoś »panią minister«, a nie »ministrą«, jest opresją”.
Poślice i posełki, czyli jak było kiedyś
Piasecki nawiązywał do pierwszej afery z żeńskimi formami z 2012 r. Otóż Joanna Mucha (nazywana wówczas „Wenus z Wiejskiej”) chciała być tytułowana „ministrą sportu”, a nie „ministrem”. Rada Języka Polskiego ogłosiła oficjalne stanowisko w tej sprawie, opowiadając się za używaniem form „ta minister”, „ta profesor”, ale zastrzegła, że „formy żeńskie nazw zawodów i tytułów są systemowo dopuszczalne.