Pod koniec lutego prezydent USA Donald Trump spotka się z przywódcą Korei Północnej Kim Dzong Unem. Ich szczyty wciąż nazywamy historycznymi, bo daleko im od rutyny. Najważniejsi politycy obu zwaśnionych krajów widzieli się dotąd tylko raz, w zeszłym roku w Singapurze.
Czytaj także: Orędzie o stanie państwa, czyli Trumpa polityka miłości
Szczyt Trumpa z Kimem tym razem w Wietnamie
Tym razem pada na Wietnam. Ze względów praktycznych, bo tamtejsi komuniści mają dobre stosunki i z Koreą Północną, i z Ameryką. Na dodatek trzymają swoje społeczeństwo za twarz, co ma pozwolić na zapewnienie całej imprezie bezpieczeństwa. I z dość oczywistych względów symbolicznych: Wietnam, tak jak Korea Północna, ucierpiał w wyniku wojny z USA. I mimo poniesionych ofiar dziś uważa Amerykanów za najbliższych sojuszników, pozwalających trzymać jako taki dystans do Chin, dla których południowy sąsiad jest naturalnym kierunkiem ekspansji.
Czytaj także: Amerykanie wracają do Wietnamu
Korea Północna nie testuje rakiet i ładunków jądrowych
Trump puszy się, że to jego polityka zbliżenia z Kimem uchroniła świat przed wojną. Powtarza też, że właśnie jego niestandardowe podejście – mieszanka śmiertelnych gróźb, pochwał na wyrost i mglistych propozycji wspólnych interesów – skłoni Kima do oddania bomb jądrowych i rakiet.