Podczas wysłuchań w europarlamencie Ursula von der Leyen zapowiedziała, że będzie prosić rządy państw Unii, by przedstawiły jej po dwoje kandydatów na komisarzy – mężczyznę i kobietę, co pozwoliłby sformować Komisję Europejską z pełną równowagą płci (w obecnej kadencji kobiety to tylko dziewięć na 28 komisarzy). Na razie ta prośba jest zupełnie lekceważona – 14 państw przedstawiło po jednym kandydacie (połowa to komisarze obecnej kadencji), co daje – włączając von der Leyen – tylko pięć kobiet na 15 zgłoszeń.
Zaskakują też publiczne deklaracje wielu stolic. Przedkładanie kandydatów na nowych komisarzy to proces słabo doprecyzowany w traktacie (celowo, by zwiększyć negocjacyjne pole manewru), ale w pierwszej fazie dobrze służyłaby mu poufność.
„Zaproponujcie kobietę, to dostanie lepsze portfolio”
Dotychczasowy szef Komisji Jean-Claude Juncker, nie wymieniając konkretnych nazwisk, opowiadał w niedawnych wywiadach, że w 2014 r. odrzucił sześć kandydatur, przymuszając rządy do wskazania nowych ludzi. Z innych źródeł wiadomo, że rokowania Junckera były połączone z rozmowami o tekach w nowej unijnej egzekutywie na zasadzie „zaproponujcie kobietę, to dostanie lepsze portfolio”.
A teraz trudno sobie wyobrazić, jak stolice, które już ogłosiły swych kandydatów, miałyby ich wycofać pod presją von der Leyen. Polski kandydat na nowego komisarza UE to nadal tylko podmiot spekulacji i przecieków, z których jasno wynika, że kierownictwo PiS jeszcze nie podjęło decyzji. Warszawa stoi przed dwiema opcjami: technokratyczną i mocno polityczną.
Czytaj też: