O szpiegu, który pracował dla Amerykanów „od dekad”, początkowo wiadomo było niewiele. Media w USA przedstawiały go jako najważniejsze amerykańskie źródło na Kremlu, człowieka zajmującego ważne stanowiska w strukturach bezpieczeństwa rosyjskiego rządu. Co najistotniejsze, z bezpośrednim dostępem do prezydenta Rosji Władimira Putina i cieszącego się jego zaufaniem, choć niezaliczającym się do najbliższego kręgu jego współpracowników.
Raporty agenta na biurku prezydenta
O jego pozycji i przydatności świadczyło m.in. to, że miał możliwość wykonywania zdjęć dokumentów leżących na jego biurku. Według „New York Timesa” agent – jak to często bywa – został zrekrutowany w czasach, gdy pełnił mniej eksponowane funkcje. Dopiero później, wraz z szybkim awansem, okazał się prawdziwą „żyłą złota”. Był tak ważny, że raporty powstające na podstawie jego relacji nie były dołączane do codziennych raportów wywiadowczych, które trafiały do Białego Domu. Jeszcze za kadencji Baracka Obamy zdecydowano, żeby wysyłać je prosto na biurko prezydenta w specjalnych, zapieczętowanych kopertach.
Tak właśnie prezydent dowiedział się o tym, kto tak naprawdę stał za atakiem hakerów na serwery Partii Demokratycznej. Kremlowski „kret” miał być jednym z najcenniejszych źródeł amerykańskich służb badających rosyjską ingerencję w wybory prezydenckie w 2016 r. To także on według „NYT” informował CIA o tym, że o rozpoczęciu operacji specjalnej wymierzonej w amerykański proces wyborczy zdecydował sam Putin.