Rząd Mateusza Morawieckiego ma dużo lepsze relacje z nową Komisją Europejską Ursuli von der Leyen niż z poprzednią – Jeana-Claude′a Junckera. Zaczęło się już od szczytu Unii na początku lipca, który doprowadził do wyboru nowych władz Unii. Polska, wraz z innymi państwami grupy wyszehradzkiej, postawiła się wtedy przeciwko kandydaturze Holendra Fransa Timmermansa, popieranej m.in. przez kanclerz Niemiec Angelę Merkel.
Czytaj też: Drużyna von der Leyen
Romans Brukseli z Warszawą?
Holenderski socjalista kojarzył się Warszawie przede wszystkim z nieustępliwym pilnowaniem kwestii przestrzegania praworządności. Dlatego Morawiecki przystał na propozycję prezydenta Francji Emmanuela Macrona, by szefową Komisji została Niemka von der Leyen z centroprawicy. W nowej Komisji Timmermans pozostał – jako jeden z jej wiceprzewodniczących – ale ma się zająć przede wszystkim kwestiami związanymi z klimatem i transformacją energetyczną (swoją drogą, również kluczowymi dla Warszawy).
Kandydatura Niemki została zaakceptowana 15 lipca przez mocno podzielony po majowych wyborach Parlament Europejski większością zaledwie dziewięciu głosów (dostała poparcie 383 europosłów, potrzebowała 374). Głosowanie za von der Leyen zadeklarowali m.in. europosłowie PiS, którzy ogłosili się języczkiem u wagi (dysponują aż 27 głosami).
Można by więc sądzić, że nowa szefowa Komisji – politycznie zależna od europosłów PiS – mogłaby stać się bardziej pobłażliwa dla prawnych ekscesów Warszawy.