Tam, gdzie zaczynała się europejska walka z covid-19, od kilkunastu dni znów jest nerwowo. Rok temu w austriackim Bad Ischgl, jednym z najpopularniejszych kurortów narciarskich na kontynencie, było dramatycznie. Według oficjalnych danych, zanim wprowadzono pierwszy całkowity lockdown, wirusa złapało tam prawie tysiąc obywateli Austrii i niemal dwa razy tyle turystów z 45 krajów. Od tej pory na każdy wzrost zakażeń w Alpach reszta kontynentu patrzy z niepokojem.
Czytaj też: Jak się rodziła zimowa turystyka
Narty bez après-ski i w weekendy
I choć Tyrol znów jest ogniskiem zarazy – do tej pory stwierdzono tam ok. 300 przypadków wariantu wirusa z RPA – austriacki rząd na początku miesiąca zdecydował się poluźnić reżim sanitarny. Otworzył muzea, salony fryzjerskie, gabinety kosmetyczne, wpuścił dzieci z powrotem do szkół. Kanclerz Sebastian Kurz argumentował, że nie ma sensu utrzymywać drakońskich restrykcji, jeśli i tak przestrzega ich coraz mniej osób. Zdenerwował tym Niemcy, które w obawie przed wzrostem zakażeń zamknęły granicę z Tyrolem.
Kurz ma z Berlinem napięte relacje. Po raz pierwszy pogorszył je w grudniu, gdy wbrew rekomendacjom Angeli Merkel zdecydował się otworzyć stoki w Boże Narodzenie. Twierdził, że jest w stanie zapewnić bezpieczeństwo przyjezdnym, a nie może dalej narażać gospodarki na straty.