Na miesiąc przed szczytem NATO w Brukseli ożywiła się tzw. Bukaresztańska Dziewiątka – format rozmów i deklaracji krajów tworzących wschodnią flankę sojuszu, od Estonii po Bułgarię (bo faktycznej współpracy obronnej jest tam niewiele – poza tą prowadzoną po prostu w ramach NATO). W obliczu podwyższonego poczucia zagrożenia jeszcze latem 2014 r. kraje te wpadły na pomysł, by mówić jednym głosem – tak by był on silniejszy i by nie zagłuszyły go głosy tradycyjnie silniejszych, a mniej wystraszonych perspektywą wojny krajów zachodniej Europy.
Czytaj też: „Królowa Elżbieta” wypływa w świat. Sygnał dla Chin i Rosji
Ukryta rywalizacja Warszawy i Bukaresztu
Grupa, najpierw nieformalna, zawiązała trwalszą współpracę już po zmianie rządów w Polsce – z inicjatywy Andrzeja Dudy i Rumuna Klausa Iohannisa – na szczycie w Bukareszcie, gdzie przyjęła nazwę, skracaną do efektownego B9. Polityczne zrządzenie losu sprawiło, że obaj założyciele dziewiątki wygrali wybory na drugą kadencję, nadal pełnią urzędy i będą reprezentować swoje kraje jako szefowie delegacji na pierwszy szczyt NATO z udziałem nowego amerykańskiego prezydenta Joego Bidena 14 czerwca.
Tak się również złożyło, że Duda i Iohannis do tej pory nie dostali szansy bezpośredniej rozmowy z przywódcą najważniejszego sojusznika. Może i dobrze, że dzielą ten los – dla Warszawy i Bukaresztu fakt rozmowy któregoś z nich z Bidenem, przy braku kontaktu z tym drugim, byłby sygnałem preferencji w nieskrywanej, choć jeszcze nienagłaśnianej regionalnej rywalizacji.