Zaczął się siódmy tydzień tej wojny. Pod koniec następnego agresja Rosji na Ukrainę będzie trwać już ponad 50 dni. Wszyscy widzą, że nie jest to wojna ani szybka, ani łatwa. Z powodu spadku jej intensywności w ostatnich tygodniach dobowy przyrost ofiar wśród rosyjskiego wojska to 100–300 osób. Strat ukraińskich nie znamy, ale zapewne obrońcy giną dziesiątkami. Jednak dosłownie w ciagu kilku dni starcia mogą przybrać na zażartości.
Zbliża się bowiem bitwa o Donbas, już nazwana decydującą dla rezultatu wojny, a w każdym razie dla perspektyw i efektów ewentualnego zawieszenia broni. Moskwie na razie nie udało się osiągnąć celu strategicznego: zdobyć Kijowa i obalić legalnych władz Ukrainy, więc z niego – może czasowo – musi zrezygnować. Z obu stron stolicy wycofała, według ocen amerykańskich, ponad 20 tys. wojska zgrupowanego w 40 batalionowych grupach bojowych. Cofnęła je do baz wypadowych na Białorusi i w Rosji, by – po uzupełnieniu i dozbrojeniu – najpewniej skierować je do Donbasu. Ten drugi etap jeszcze się nie zaczął i jeśli się nie zacznie, będzie to oznaczać, że zagrożenie dla ukraińskiej stolicy zmniejszyło się tylko na chwilę.
Czytaj też: Masowe groby, gwałty. Życie pod rosyjską okupacją
Ukraina musi walczyć
Nie zmienia to także faktu, że ok. 80 batalionowych grup bojowych jest wciąż na terytorium Ukrainy, głównie na jej wschodzie. Większa koncentracja wojsk na mniejszym obszarze stanowi poważniejsze zagrożenie dla obrońców, pozwala bowiem na skupienie przytłaczającej siły na jednym lub dwóch kierunkach natarcia.
Główne walki na lądzie toczą się teraz relatywnie daleko od polskich granic. Ukraina zadnieprzańska czy sam Donbas (zagłębie donieckie) są o wiele dalej na wschód niż sam Kijów, nie mówiąc o atakowanych z powietrza celach na zachodzie.
Wschód Ukrainy wrzyna się klinem w rosyjskie terytorium, a jak pokazują mapy sytuacji wojennej, Rosjanie mają pod kontrolą teren na odległość 50–120 km od własnych granic. Gdyby dalszy przebieg wojny tego nie zmienił, byliby w stanie „odkroić” jakieś 10 proc. terytorium Ukrainy, powiększając znacznie obszar okupowany w porównaniu z tym, co zajęli w 2014 r. Celem minimum Rosjan wydaje się lądowy korytarz z Krymu przez Donbas do obwodu rostowskiego Rosji. Większy uszczerbek dla Ukrainy przyniosłoby zajęcie całego Donbasu, a więc obwodu ługańskiego i donieckiego w ich pełnych granicach administracyjnych wraz z już zajętym przygranicznym obszarem obwodu charkowskiego. Ukraiński klin wchodzący w Rosję zmniejszyłby się wtedy o połowę.
Odcięcie całej wschodniej Ukrainy aż do Dniepru i położonych nad nim aglomeracji Dniepropietrowska (zwanego przez Ukraińców też Dnieprem) i Zaporoża oznaczałoby dla Kijowa utratę jednej czwartej terytorium i katastrofalną stratę gospodarczą. Kopalnie Donbasu, porty i zakłady przemysłowe nad Morzem Azowskim, elektrownie nad Dnieprem – stanowią ekonomiczny fundament Ukrainy. Dlatego nie może ich oddać bez walki.
Czytaj też: Horror pod Kijowem
Nie dać wziąć się w kleszcze
Walczyć o Donbas będzie musiała z przeciwnikiem nacierającym z dwóch kierunków. Z północy idą wojska, które ominęły Charków i nie musiały go zdobywać. Ich forpoczty pod koniec marca podeszły pod Izium będący bramą do Donbasu – po zdradzie miejscowych kolaborantów zajęły miasto bez walki. Umożliwia to swobodny dostęp do dwóch mostów na rzece Doniec i budowę przepraw inżynieryjnych, co już ma miejsce. Z północy idą bowiem duże siły pancerne, których zadaniem będzie najprawdopodobniej okrążenie wojsk ukraińskich zgrupowanych wzdłuż linii demarkacyjnej oddzielającej tereny separatystów. Linia ta przebiega kilka kilometrów na zachód od Doniecka, jest silnie ufortyfikowana i broniona przez zaprawione w walce oddziały.
Ale oczywiście ukraińscy żołnierze mają świadomość, jak wielkie niebezpieczeństwo grozi im w przypadku zamknięcia w kotle – wspomnienia z Iłowajska i Debalcewa są wciąż żywe. Aby uniknąć wzięcia w kleszcze, wojskom broniącym Donbasu przed separatystami z pomocą muszą przyjść siły z zachodu. To może być wyścig na śmierć i życie z Rosjanami, którzy przecież mają do dyspozycji oddziały na południu, aż do wielkiego zakola Dniepru, gdzie leży zaporoska elektrownia jądrowa. Geografia tego obszaru przesądza, że Ukraińcy powinni jak najszybciej przerzucić jak największe dostępne im wojska na prawy brzeg Dniepru, najlepiej do miasta Dniepr albo Zaporoża. Na razie udanie wypychają Rosjan z Mikołajowa, dalej na południe, ale stamtąd do kluczowego rejonu bitwy o Donbas jest za daleko. Główna rzeka Ukrainy zamieniona jest w ciąg wielkich zbiorników zaporowych i przeprawianie się przez nią jest bardzo trudne. A jeśli Rosjanie będą pierwsi i zniszczą mosty, los Zadnieprza będzie przesądzony.
Czytaj też: Czy Putin i inni mogą odpowiedzieć kiedyś za zbrodnie?
Liczy się dosłownie każda godzina
Liczy się każda godzina – nie tylko dla ukraińskiej armii, ale również wspierającego ją sprzętowo Zachodu. Jeśli losy wojny mają przesądzić się w bitwie o Donbas, to tam powinien trafić sprzęt i uzbrojenie. Do Kijowa od polskiej granicy jest niecałe 500 km, ale do Dniepru już prawie 900, a do Doniecka ponad 1000.
Ukraina dostaje już taki sprzęt, który trzeba wozić koleją. Czechy oficjalnie pochwaliły się pierwszym transportem czołgów, a nieoficjalnie wiadomo, że coraz więcej coraz cięższego uzbrojenia przekracza ukraińskie granice i powinno jak najszybciej trafić na linię frontu. Jak szybko jest to możliwe? Przedstawiciel Pentagonu poinformował, że dostarczenie lżejszego uzbrojenia zabiera od czterech do sześciu dni od momentu zapakowania do samolotu w USA. W ten sposób docierały tam pociski przeciwlotnicze i przeciwpancerne, a ostatnio także pierwsza partia niewielkich dronów kamikaze, tzw. amunicji krążącej Switchblade. Jej lżejsza wersja to głównie broń przeciwko pojazdom nieopancerzonym i niechronionym stanowiskom ogniowym. Większa to już pocisk przeciwpancerny dalekiego zasięgu (ponad 40 km). Pierwsza przekazana Ukraińcom setka nie zmieni jeszcze bilansu sił, ale może przynajmniej spowolnić marsz Rosjan, a przecież o czas właśnie teraz chodzi.
Amerykanie – i to na poziomie samego sekretarza stanu Antony′ego Blinkena – przekonują, że każdy rosyjski czołg będzie mógł napotkać dziesięć sztuk zachodniej broni przeciwpancernej. Ale jak pokazują ukraińskie zdjęcia, robiące od kilku dni furorę w internecie, jeden dobrze ukryty ukraiński czołg potrafi przeprowadzić skuteczny atak z zasadzki na całą rosyjską kolumnę.
Dlatego ukraiński minister spraw zagranicznych Dmytro Kułeba miał w czwartek do NATO jeden apel: broń, więcej broni, jeszcze więcej broni. I jeszcze szybciej niż do tej pory. Tak jak prezydent Wołodymyr Zełenski prosił o czołgi, systemy obrony powietrznej dużego zasięgu, artylerię rakietową i wciąż o samoloty bojowe, które stały się czymś w rodzaju wyrzutu sumienia w relacjach Ukrainy z państwami Sojuszu. Kułeba miał przekazać w Brukseli „listę zamówień” na konkretne uzbrojenie wraz z preferowanym terminem dostaw, by miało to dla obrońców jak największy sens. Wymieniał z pewnością pociski przeciwokrętowe, transportery opancerzone czy wyrzutnie przeciwlotnicze. Część tych próśb jest już realizowana, Wielka Brytania i Australia zdecydowały się przekazać pojazdy opancerzone, słychać też – niepotwierdzone przez Londyn – informacje o dostarczeniu do Odessy pocisków przeciwokrętowych Harpoon.
Jednak by zachodnie systemy uzbrojenia mogły być skutecznie użyte przez żołnierzy ukraińskich, trzeba czasu na szkolenie, a najlepiej też ćwiczenie. Przecież np. rakiety przeciwokrętowe muszą być połączone z radarami wykrywającymi i systemem kierowania ogniem. To nie taka prosta sprawa i politycy ukraińscy domagający się dostaw wszystkiego i natychmiast doskonale to wiedzą. Presja dyplomatyczna na Zachód to element ich walki o przetrwanie – kluczowa, jeśli wojna będzie się przedłużać.
Zachód szykuje się na długą wojnę
Kampania w Donbasie może być gwałtowna i brutalna, ale wcale nie musi być krótka. W końcu wojna niskiej intensywności trwała tam ostatnie osiem lat. Wojnę może najszybciej zakończyć jednostronna decyzja polityczna Kremla, a nie jakieś decydujące zwycięstwo Rosjan, którego zwyczajnie mogą się nie doczekać. Ale Kreml może uznać, że poddanie się albo zajęcie Mariupola wystarczy, by usiąść do negocjacji, a w Moskwie ogłosić pabiedę. Tyle że do rozejmu potrzebny będzie podpis strony ukraińskiej, a ta żąda wycofania się Rosjan na pozycje sprzed 24 lutego. To trudno sobie wyobrazić.
Dlatego zachodni politycy zaczynają mówić o wojnie, która może potrwać całymi latami, i sami przygotowują swoje gospodarki i społeczeństwa na trwającą długo konfrontację z Rosją Putina. Wypowiedziane przez Joe Bidena w Warszawie słowa sugerujące obalenie putinowskiego reżimu stają się, mimo oficjalnego dementi, coraz powszechniej akceptowanym i być może jedynym sensownym rozwiązaniem rosyjskiego problemu Europy.
Horror podkijowskich miasteczek, Buczy i Irpienia, każe jednak przypominać, że rząd Putina, zanim odejdzie, zostanie obalony czy straci władzę wskutek implozji gospodarki, oprócz dziesiątek tysięcy wojskowych pociągnie za sobą śmierć wielu tysięcy cywilów. Walki w Donbasie będą nieuchronnie oznaczać dramat mieszkańców większych i mniejszych miejscowości, być może na większą skalę niż na terenach wokół Kijowa. Najbardziej odczuwa to już zrujnowany i w znacznej części wyludniony Mariupol, wciąż walczący i nieskładający broni. Nie wiadomo, czy Rosjanie powtórzą gdzieś zastosowaną tu taktykę okrążenia i zdobywania miasta. Wiadomo, że raczej nie zmienią zwyczaju „zaczystek”, czyli celowego mordowania cywilów.
Bitwa o Donbas z pewnością przyniesie jednak kolejne, jeszcze większe osłabienie rosyjskiego potencjału wojskowego. Podawane przez Ukrainę straty Rosjan w ludziach wynoszą już 19 tys. zabitych, rannych i wziętych do niewoli. Utracony bezpowrotnie sprzęt – setki czołgów, tysiące pojazdów bojowych, 150 samolotów – cofnie rosyjskie zdolności do prowadzenia konwencjonalnej wojny o dwie dekady.
Czytaj też: Czemu tu leziecie? Czyli jak działa system Putina