To największe tego typu spotkanie, jakie odbywa się w czasie rosyjsko-ukraińskiej wojny, i być może zaczątek jednej z większych międzynarodowych koalicji wsparcia wojskowego dla walczącego kraju. Zaproszenie od sekretarza obrony USA Lloyda Austina przyjęły 43 kraje, a więc dużo więcej, niż liczy samo NATO. Lista uczestników jest globalna, obejmuje państwa Dalekiego Wschodu i Oceanii: Japonię, Koreę Południową, Australię i Nową Zelandię; Bliskiego Wschodu: m.in. Izrael, Katar i Jordanię; oraz cztery kraje Afryki: Kenię, Liberię, Maroko i Tunezję.
Oczywiście przy wielkim stole zasiadają też zbrojne i zbrojeniowe potęgi Zachodu: poza USA Francja, Wielka Brytania, Włochy, Niemcy, Hiszpania, a także kraje mniejsze, lecz posiadające spore zasoby technologiczne i produkcyjne, jak aspirujące do NATO Szwecja i Finlandia, wyspecjalizowani Belgowie, Holendrzy i Norwegowie, a także najwięksi producenci uzbrojenia na wschodniej flance, jak Polska i Czechy.
Nie ma wątpliwości, że przy stole w bazie Ramstein zasiedli najwięksi producenci i wynalazcy uzbrojenia, od których zależy postęp techniczny w tej dziedzinie. Jeśli liczyć wedle skali produkcji, to można mówić o dwóch trzecich, jeśli nie trzech czwartych światowej podaży broni. Gdy za miarę brać wielkość budżetów obronnych, to symbolicznie po stronie Ukrainy stanęło dziś 70–80 proc. globalnej siły nabywczej w zbrojeniach. Pod względem strategicznym można powiedzieć, że na naradzie obecni byli partnerzy USA z kilku konstelacji sojuszniczych. NATO (co oczywiste), ale również długoletni pacyficzny sojusz ANZUS i nowy AUKUS, a także partnerzy dwustronnych porozumień obronnych z Azji Wschodniej. W dużej mierze są to kraje określane przez administrację Joe Bidena jako „podobnie myślące”, czyli podzielające jego podejście do światowego porządku. I to też jest znaczący wymiar tej koalicji, bo całe te pieniądze i broń koniec końców służyć mają obronie nie tylko kogoś, ale i czegoś.
Paweł Kowal: Imperium do rozbiórki. Putina trzeba osłabić już teraz
O co chodzi Amerykanom?
Amerykanie nadużywali w przeszłości koalicyjnych formatów do nie zawsze słusznych celów, ale Biden nie po raz pierwszy stara się przywrócić właściwą moralną wartość sojuszom. Teraz robi to za Ukrainą, przeciw Rosji, przeciw Władimirowi Putinowi. „Poruszymy niebo i ziemię, by sprostać potrzebom Ukraińców” – zapewniał sekretarz obrony USA. Z wiarą i nadzieją słuchał tych słów minister obrony Oleksij Reznikow. Dwa dni wcześniej w Kijowie tonął w objęciach potężnego Austina na znak zaufania i braterstwa, jakie rodzi się tylko we wspólnej walce.
Koalicja zbrojeniowa wpisuje się w szerszy plan Amerykanów. Po wizycie w Kijowie, a przed naradą w Ramstein Lloyd Austin mówił, że celem USA jest osłabienie Rosji pod każdym względem, szczególnie w taki sposób, by nie była zdolna do powtórzenia ataku i dokonania takich zbrodni jak te w Ukrainie. W Niemczech powtórzył, że dąży do tego, by Rosja nie posiadała takich zdolności wywierania presji na sąsiadów, jakie miała wcześniej, i że jednym ze sposobów jest pomoc Ukrainie w zwycięstwie na polu walki oraz wzmocnienie jej na przyszłość.
Część komentatorów widzi w tych słowach zmianę retoryki Waszyngtonu, bo przecież w Warszawie Biden wskazywał inny cel – „zmianę reżimu”. Ale realia są, jakie są – w Rosji na razie nie widać sił politycznych zdolnych do obalenia prezydenta czy pokonania go w ramach fasadowej tylko procedury wyborczej. A może być nawet tak, że większości Rosjan Putin i jego rządy zwyczajnie się podobają. Cel „zmiany reżimu” może być nie do zrealizowania, bo przecież nikt nie zamierza Rosji najeżdżać, zdobywać i wymuszać takiej zmiany siłą zbrojną. Wymuszanie przez nacisk ekonomiczny dopiero się zaczęło i musi potrwać wiele lat, może generacje, by przyniosło skutki, chyba że Rosjanie wybiorą adaptację w odklejonej od normalnego świata autarkii. Taki wybór mają.
Biorąc pod uwagę cel spotkania i kurczący się czas, pewnym zaskoczeniem może być, że bezpośrednio po nim nie nastąpiło ogłoszenie listy sprzętu i uzbrojenia z całego świata, jaki zostanie Ukrainie dostarczony czy wręcz na jej potrzeby wyprodukowany. Takie decyzje lepiej jednak ogłaszać na rządowym szczeblu, we własnych stolicach, a nie przez delegacje, nawet jeśli na sojuszniczej ziemi. Rzeczywistą miarą sukcesu globalnej koalicji na rzecz uzbrojenia Ukrainy będzie więc to, czy w najbliższych dniach takie zapowiedzi i transporty rzeczywiście popłyną i polecą zewsząd. Albo czy po pierwszym spotkaniu nastąpi przyspieszenie wielostronnych umów, np. umożliwiających wsparcie finansowe czy sprzętowe bliższych sąsiadów Ukrainy, którzy wysyłają jej swoje czołgi, wyrzutnie i działa wraz z tak potrzebną amunicją. Tylko amerykańska pomoc zbrojna dla Ukrainy w czasie wojny sięga już wartości 4 mld dol., ale koalicjanci mogliby ją z łatwością podwoić.
Każdy dzień zwłoki daje Rosjanom więcej czasu na bombardowania i ostrzały, również grabieże, gwałty i porwania. „Nie mamy czasu do stracenia, musimy narzucić sobie wojenne tempo” – apelował Lloyd Austin.
Czytaj też: Przyjaciele Putina milczą. To poparcie dla wojny
Ociężałe Niemcy się ruszają. USA jak broker
Jakiś postęp został jednak ogłoszony, tyle że wywołał sporo nieporozumień. Niemiecka minister obrony zapewniła, że jej kraj po wielu tygodniach wahania wyśle na Ukrainę pierwszy ciężki sprzęt. Chodzi o samobieżne działka przeciwlotnicze Gepard, umieszczone na gąsienicowym podwoziu od starych leopardów. Ponieważ dla części niefachowych mediów coś, co ma gąsienice, musi być czołgiem, i ponieważ po niemiecku sprzęt ten nosi skomplikowaną nazwę Flugabwehrkanonenpanzer, w świat poszły wiadomości, że Niemcy wreszcie dają Ukrainie czołgi. Gepard, nosiciel dwóch działek kalibru 35 mm, czołgiem oczywiście nie jest i Niemcy na przekazanie Ukrainie prawdziwych czołgów wciąż się nie zdecydowały. Jednak decyzję Berlina można uznać za krok w tym kierunku, bo jednocześnie niemieckie media podają, iż przemysł zbrojeniowy może przygotować do wysyłki starszej generacji leopardy, gąsienicowe wozy bojowe, a nawet haubice samobieżne. Ociężałe Niemcy przebija oferta Wielkiej Brytanii, która również ma rozważać wysłanie swoich dział samobieżnych, bardzo podobnych do polskich krabów, i to nie jako pierwszy, a kolejny poważny krok w zbrojeniu Ukrainy.
Polski udział nie skończy się na ogłoszonej już wcześniej pomocy wojskowej i na uczestnictwie szefa MON Mariusza Błaszczaka w sojuszniczej naradzie. Jest niemal pewne, że Polska Grupa Zbrojeniowa będzie pytana przez Amerykanów o dostawy amunicji „wschodnich” kalibrów zamówionej w USA przez Ukraińców. Ten proceduralny wygibas to nowa forma pomocy zbrojeniowej. Rząd USA bierze na siebie ciężar finansowy i negocjacji – a wiadomo, że jest klientem pewnym i któremu się raczej nie odmawia – po to, by ułatwić Ukrainie pozyskanie najważniejszej amunicji artyleryjskiej, czołgowej i rakietowej. Amerykanie nie są w stanie jej sami dostarczyć z własnego przemysłu, bo posługują się kalibrami o kilka milimetrów innymi, nieprzydatnymi dla luf i komór zamkowych sprzętu wschodniej proweniencji. Dlatego będą brokerem, agentem zbrojeniowym, zamawiającym produkcję na cito i skupującym, co się da, gdzie się tylko da, głównie w krajach wschodniej flanki NATO.
Koszty transakcji teoretycznie pokryje rząd w Kijowie, ale z przyznanego przez USA finansowania zakupów obronnych. Jest to duża szansa dla producentów amunicji w krajach Europy Wschodniej, a tak się składa, że jednym z poważniejszych jest Polska (obok Czech i Słowacji). Swoje zarobią też handlarze, o ile Amerykanie w ostateczności będą chcieli z nimi ubić interes. Ale jeśli liczyć się będzie każda setka pocisków, to kto wie, skąd one jeszcze mogą na Ukrainę dotrzeć. Rezerwuarem może być cały pozostający w technicznych związkach z ZSRR świat, choć oczywiście Amerykanie będą potrzebować wyspecjalizowanych komiwojażerów, umiejących ocenić stan techniczny i przydatność zakupów. Amunicja jest o tyle łatwiejsza w przerzucie, że na pokład samolotu transportowego wchodzą jej tysiące sztuk.
Czytaj też: Putin to notoryczny kłamca. Maskirowka Rosję zgubi
Złote miesiące dla producentów broni
Poza dostawami konieczne będzie uzupełnienie wyczerpanych zapasów. Już wiadomo, że idą złote miesiące i lata dla przemysłu zbrojeniowego, zwłaszcza fabryk amunicji i materiałów wybuchowych. Od uzbrojenia z najwyższej półki – kierowanych rakiet przeciwpancernych i przeciwlotniczych – po zwykłe naboje strzeleckie, produkcja ruszy lub już ruszyła pełną parą. Firmy zbrojeniowe myślą tylko, jak nadążyć z zamówieniami, gdzie pozyskać potrzebne komponenty – od stali po elektronikę – i jak zatrudnić ludzi na trzecią zmianę. Takie decyzje są też przed polskimi fabrykami tzw. grupy amunicyjnej PGZ. O zwiększeniu skali produkcji już mówi skarżyskie Mesko, gdzie po sprawdzone w walce pioruny ustawia się kolejka chętnych, ale najbliższy rok może być rekordowy także dla Nitro-Chemu, Belmy, Gamratu i Dezametu. Bo nie tylko MON deklaruje zwiększenie kontraktów na amunicję. Jeśli PGZ wykorzysta szansę i popłynie z falą europejskich i światowych zamówień, może pomóc nie tylko Ukrainie, polskiej obronności, ale przede wszystkim sobie.
Czytaj też: Żelazem i mięsem. Chaos i okrucieństwo rosyjskiej armii