Dla Rosji bardzo ważna jest destabilizacja pogranicza z Unią i NATO, a Naddniestrze nadaje się do tego idealnie.
Po pierwsze, dlatego że to peryferia Europy, margines zainteresowania większości społeczeństw Zachodu. Mimo że rejon ten geograficznie powinien być nam znacznie bliższy niż np. Donbas, a historycznie i kulturowo jest bardziej związany z zachodnią Europą niż np. Krym. Mołdawia, Bukowina, Besarabia czy Budziacz powinny być nam w Polsce znane, gdyby szkoła poświęcała wystarczająco dużo czasu na edukację historyczno-geograficzną. Nie poświęca, więc Mołdawię i dolinę Dniestru kojarzymy często z tanim winem i „ekstremalnymi” wycieczkami w ciepły rejon Europy, gdzie można zderzyć się z rzeczywistością przypominającą PRL. Tymczasem korytarz wyznaczony nurtem Dniestru to był „polski przyczółek” nad Morzem Czarnym, świadek mocarstwowej przeszłości I Rzeczpospolitej. Sambor, Halicz, Chocim, Jampol – te miasta nad Dniestrem są jak etapy rajdu przez polską historię dziesięciu stuleci. Wreszcie to przez Zaleszczyki, położone w malowniczym zakolu tej samej rzeki, ewakuował się ostatecznie do Rumunii rząd II RP we wrześniu 1939 r.
Współczesna Mołdawia, której wschodnią częścią jest dzisiejsze Naddniestrze, miała wyjątkowego pecha do znaczenia, pamięci oraz zainteresowania. W granicach carskiej Rosji od początku XIX w., podzieliła los peryferyjnych obszarów imperium, stając się socjalistyczną republiką radziecką, jednym z kilku zachodnich przyczółków imperium. Położone po wschodniej stronie Naddniestrze było najsilniej związane z caratem i Rosją radziecką: językowo, religijnie, poprzez elity władzy. Upadek ZSRR wyzwolił w Mołdawii tendencje niepodległościowe, ale i presję Rumunii na zjednoczenie ziem zamieszkałych przez ludność mówiącą tym samym językiem. Nie bez znaczenia było to, że armia radziecka nie wycofała się z tego rejonu – pozostał silny kontyngent, wielkości korpusu, nazywany 14. armią. Na fali tego tarcia Naddniestrze ogłosiło w 1990 r. niepodległość (przed Mołdawią), a w 1992 r. stoczyło udaną wojnę o lewobrzeżne tereny.
Dzisiaj to terytorium separatystyczne, parapaństewko pod wpływami Rosji. Nawet wzięcie Naddniestrza pod jako taki parasol unijnego finansowania na niewiele się zdało. Pielgrzymek z Tyraspolu (stolicy Naddniestrza) do Moskwy było w ostatnich 20 latach kilka. Nie miały tej wagi, co te z Groznego, Mińska, Tskhinvali (stolica Osetii Południowej w Gruzji), Krymu i Donbasu, ale Naddniestrze pozostawało całkowicie dyspozycyjne wobec Moskwy (choć na marginesie jej zainteresowania). Bieda, korupcja, zacofanie i brak perspektyw były tam jeszcze większe niż we właściwej Mołdawii, rządzonej z niedalekiego Kiszyniowa i uznawanej za najbiedniejszy region kontynentu.
Czytaj także: Łuki, kleszcze i błoto. Jak Rosjanie utknęli w Donbasie
Prozachodnia Mołdawia denerwuje Putina
Cały ten historyczny wstęp pozwala lepiej zrozumieć, czym Naddniestrze może być dla Putina i jak może go wykorzystać w sytuacji po agresji na Ukrainę. To idealny, najbliższy Europie hotspot, którego temperaturę władca Rosji może dowolnie regulować pokrętłem umieszczonym w którymś z biurek na Kremlu.
To, że może chcieć je wykorzystać, było oczywiste już w pierwszej godzinie agresji. Idąca na całość Rosja zdawała się zmierzać do okrążenia sił zbrojnych Ukrainy z tak wielu kierunków, jak to tylko możliwe. Jednym z nich był południowy zachód, wyznaczany przez Odessę jako regionalne centrum strategiczne Ukrainy, z osiami natarcia Rosjan prowadzącymi z morza (desant piechoty morskiej), z lądu (przedłużeniem korytarza Krym–Chersoń–Mikołajów) i od zachodu, z Naddniestrza właśnie. Armijny korpus z czasów późnego ZSRR zmalał co prawda do rozmiarów powiększonej batalionowej grupy bojowej (maksymalnie ok. 2 tys. żołnierzy), ale była możliwość wzmocnienia siłami wojsk powietrznodesantowych, zwłaszcza przy słabości armii mołdawskiej i deklarowanej niechęci do zbrojnego przeciwstawienia się Rosji.
Istotne jest przy tym też to, że biedna, wyludniona i rozkradziona Mołdawia w ostatnich latach przeistoczyła się z quasi-rosyjskiej satelity w kraj deklarujący prozachodnie tendencje (jak Ukraina). Równie istotne na emocjonalnej mapie Putina jest to, że ten prounijny i pronatowski kurs wspierają znienawidzona na Kremlu Warszawa i mniej znienawidzony, lecz na pewno nielubiany, Bukareszt. Usłużny, dyspozycyjny, czekający na swą dziejową szansę Tyraspol pozostawał w gotowości, by kurs Mołdawii zablokować.
Czytaj też: Żelazem i mięsem. Chaos i okrucieństwo rosyjskiej armii
Przygotowanie do czegoś większego i groźniejszego?
24 lutego Rosja otworzyła na Ukrainie pięć głównych kierunków operacji zbrojnej: kijowski zachodni, kijowski wschodni, donbaski, mariupolski i chersoński. Jednak Odessę i Naddniestrze pozostawiła w spokoju poza kilkoma demonstracjami odebranymi jako przygotowania do desantu morskiego. Potem sytuacja na Morzu Czarnym tak się dla Rosji skomplikowała, że mimo relatywnie największych sukcesów, jakie Moskwa odnosiła na południowych kierunkach operacyjnych (z Krymu na wschód i zachód), nie zdecydowała się na ofensywę u ujścia Dniestru. Również oddziały lądowe, posuwające się z Krymu przez Chersoń, napotkały tak silny opór już w niedalekim Mikołajowie, że nie są w stanie posuwać się na zachód.
Obecna sytuacja w żadnym wypadku nie daje Rosjanom szansy na kolejną ofensywę w kierunku Odessy, a możliwe, że w najbliższym czasie zostaną tam pobici. Desant morski, po zatopieniu krążownika „Moskwa”, a wcześniej dwóch okrętów desantowych w Berdiańsku oraz niedawnym ataku bezzałogowców na rosyjskie kutry przy Wyspie Węży, też chyba nikomu rozsądnemu nie może przyjść do głowy. A mimo to od dwóch tygodni w Naddniestrzu dzieją się rzeczy dziwne i groźne, które mogą być odebrane jako przygotowanie do czegoś większego i poważniejszego.
A tak naprawdę zaczęło się jeszcze przed obecną wojną. 22 lutego do Moskwy wybrała się kolejna delegacja z Tyraspola z petycją o uznanie niepodległości, zaraz po tym, jak kremlowski tyran zdecydował się formalnie uznać niepodległość młodszych, ale dla Moskwy ważniejszych parapaństewek na wschodzie Ukrainy. Ta wycieczka nie przyniosła żadnych publicznie ogłoszonych decyzji, ale sprawiła, że Naddniestrze znalazło się w oku globalnego cyklonu. Na początku marca światowe agencje doniosły, że Tyraspol domaga się uznania niepodległości na forum międzynarodowym: w ONZ i OBWE. Jednak publikowany w internecie dokument nie został oficjalnie potwierdzony. Z Tyraspola nie popłynęły też oficjalne gratulacje do Ługańska i Doniecka, a znawcy i obserwatorzy regionu zauważali wręcz wstrzemięźliwość: „Po rosyjskim ataku na Ukrainę tzw. prezydent Naddniestrza Wadim Krasnosielski wydał oświadczenie, stwierdzając, że władze republiki w pełni kontrolują sytuację na swoim terytorium, nie planują wprowadzenia stanu wyjątkowego i oferują pomoc obywatelom innych państw znajdującym się na jej terytorium, w tym uchodźcom z Ukrainy” – pisał Instytut Europy Środkowej. Autor tego komentarza dr Piotr Oleksy dodawał, że jeśli Rosja uzna to za konieczne, będzie w stanie wykorzystać w konflikcie z Ukrainą stacjonujące w Naddniestrzu siły zbrojne, nawet za cenę końca funkcjonowania modelu polityczno-ekonomicznego, którego beneficjentami są obecne władze w Tyraspolu.
Bryc: Zagadka niemocy rosyjskiej armii? Korupcja
Rosyjska „operacja pod fałszywą flagą"
Krasnosielski jest jeszcze bardziej kieszonkowym „prezydentem” w garniturze Putina niż Łukaszenka. Dlatego niewielu komentatorów i analityków ma jakieś wątpliwości, że za serią ostatnich wybuchów, zamachów oraz incydentów w Naddniestrzu stoi Rosja i jej służby. Pierwszy atak z 25 kwietnia nie był wyszukany: kilka wystrzałów z ręcznych granatników, w wyniku których nikt nie zginął i nikt nie został ranny. Ale ich miejsce było znaczące: siedziba ministerstwa bezpieczeństwa w Tyraspolu. Drugi był poważniejszy w swym znaczeniu. Przed północą niewielkie ładunki wybuchowe zostały zrzucone z powietrza na lotnisko w Tyraspolu dzielące teren z wojskową bazą lotniczą. W ataku przypisanym nieznanym bezzałogowcom uszkodzona została wojskowa ciężarówka. A nad ranem dwie eksplozje wyłączyły stację przekaźnikową rosyjskiego radia.
Najgorszy był jednak incydent z 27 kwietnia, kiedy bezzałogowce miały być zauważone nad potężnym składem amunicji w Kobasnej, przy granicy z Ukrainą. Magazyn ten uznawany jest za jeden z największych w Europie. Szczęśliwie przelot groźnych dronów nie zakończył się atakiem i eksplozją. Ale przez władze Naddniestrza został uznany za prowokację, najpewniej ukraińską. Większość zachodnich obserwatorów całą sekwencję wydarzeń oceniła jako rosyjską „operację pod fałszywą flagą”, mającą usprawiedliwić interwencję zbrojną, a potem możliwy atak z Naddniestrza w kierunku na Ukrainę.
Thomas Piketty: To jest wojna imperialna z poprzedniej epoki
Zabić ukraińskie okno na świat
To, że taki atak nie miałby większego sensu operacyjnego, nie musi mieć znaczenia. Cała wojna Rosji z Ukrainą nie ma przecież sensu militarnego: Rosja nie została zaatakowana, a jej deklarowanym celem jest zmiana kursu politycznego Ukrainy, w którego realizacji narzędzia i cele militarne są drugorzędne. O ile więc kolejny kierunek uderzenia, czy raczej rejon operacji zbrojnej, nie miałby wielkiego znaczenia dla sytuacji w Donbasie ani w pasie południowym między Krymem a Donbasem, o tyle jego uruchomienie byłoby z wielu powodów korzystne dla Moskwy.
Kluczowe znaczenie ma tu długość naddniestrzańskiego pasa niestabilności: ponad 200 km w linii prostej (a znacznie więcej wzdłuż wijącej się granicy) oraz odległość do Odessy: 80 km z Tyraspola i 50 km od granicy. Putin małym wysiłkiem związałby znaczne siły ukraińskie, które wciąż mogłyby się obawiać desantu. Tyraspol ma co prawda tylko niewielkie lotnisko, ale dałby tam radę przyjąć batalion śmigłowcowy z Krymu. Do zajęcia Odessy to za mało, ale do zapoczątkowania granicznych starć w zupełności wystarczy. O to może chodzić Putinowi.
Do kolejnego osłabienia Ukrainy nie trzeba zresztą zajmować Odessy, wystarczy ją zablokować. Już ma miejsce blokada morska, pomimo rosyjskich niepowodzeń i katastrof (jak ta z „Moskwą”). Ruch w porcie ustał, Ukraina utraciła swoje najszersze okno na świat. Życie Odessy, jak każdego miasta handlowego, podtrzymują arterie lądowe. Główna z nich, europejska trasa E95, wiedzie wprost na północ do Kijowa przez Umań i Białą Cerkiew, ale w pewnym miejscu przebiega zaledwie 30 km od granicy Naddniestrza. Główna droga na wschód prowadzi do walczącego z Rosjanami Mikołajowa (jest jeszcze jedna, dłuższa i bardziej kręta, na Krzywy Róg i dalej do Donbasu). Trzecia duża trasa wiedzie wprost do Naddniestrza, czwarta do Budziaku między deltą Dunaju a ujściem Dniestru. I teraz najważniejsze: trzy z czterech głównych dróg Odessy da się odciąć niewielkimi siłami z Naddniestrza. Okno Ukrainy na świat da się zabić deskami od wewnątrz. Handlowe serce kraju, pozbawione transportowej krwi, przestanie bić.
Czytaj też: To są ci najlepsi rosyjscy dowódcy?
Mołdawia nie naleje z pustego
Ale Naddniestrze to też idealny punkt oddziaływania militarno-politycznego na Zachód. Najbliższa i najsłabsza Mołdawia już zadrżała. Prezydent Maja Sandu przyznała, że armia jest w opłakanym stanie i wymaga pilnych inwestycji. Jednak dzielna przywódczyni nie naleje z pustego. PKB Mołdawii to 20 mld dol. – to tyle, ile w ostatnim pakiecie dla Ukrainy chce od Kongresu Joe Biden tylko na wojsko. Mołdawia wojskowo też „żyje” z amerykańskiej pomocy, ale to kropla w porównaniu z tą dla Ukrainy. Kraj o liczebności aglomeracji warszawskiej ma stałą armię składającą się z 4 tys. żołnierzy, czyli mniej więcej jednej polskiej brygady (a mamy ich 14). Sprzętowo to muzeum na skraju złomowiska, nawet jeśli chodzi o wyposażenie darowane przez Stany Zjednoczone. Inwestycje w wojsko nie były priorytetem Mołdawii i trudno się temu dziwić przy PKB per capita daleko poza wynikami Europy, choć kilka miejsc przed Ukrainą. O ile rosyjskie wojska mają ogromne trudności z dobrze wyekwipowaną i świetnie wyszkoloną armią Ukrainy, narobienie wielkiego zamieszania w Mołdawii nie byłoby raczej problemem. Ten kraj nie jest ani w NATO, ani w UE. Wojskowa pomoc dla niego byłaby większym problemem dla Zachodu, choć oczywiście agresja z Naddniestrza oznaczałaby przybliżenie wojny do granic natowskiej Rumunii.
Otwarcie południowo zachodniego frontu w obecnej sytuacji wojennej wydaje się ponad siły Rosji (o ile za chwilę – może 9 maja – nie ogłosi powszechnej mobilizacji i wielkiej wojny z Zachodem). Ale w ramach operacji destabilizującej na peryferiach strefy wpływów może być kuszącym rozwiązaniem, nawet jeśli miałoby oznaczać poświęcenie jednego czy dwóch batalionów. I kartą przetargową w rozpoczętej przez Putina grze o wpływy, której przegranie nie będzie zbyt kosztowne, jeśli załamie się strategia odzyskania Ukrainy, ale której położenie na stole może być warte ryzyka, jeśli Rosja chce jeszcze utrzymać jakiś skrawek wpływów bardziej na Zachód.
Wybór opcji należy do Moskwy, ale jednoznaczne wsparcie Mołdawii – wraz z jej suwerennością nad Naddniestrzem – powinno być teraz strategicznym interesem Zachodu. Pora sobie przypomnieć, gdzie to jest.
Czytaj też: Imperium do rozbiórki. Putina trzeba osłabić już teraz