Szczyt NATO to ostatni etap dyplomatycznego triathlonu. Pierwsza połowa tego szczególnego roku kończy się trzema szczytami organizowanymi w Europie, ale dotyczącymi de facto całego świata, a w każdym razie tej jego części, którą uznajemy za najważniejszą i która ma największy wpływ na sytuację w naszym regionie.
Pierwszy był szczyt Unii Europejskiej i krajów z nią związanych, którego najbardziej pamiętnym wydarzeniem było przyznanie Ukrainie i Mołdawii statusu krajów kandydatów, co formalnie rozpoczyna długą drogę do członkostwa. Drugi etap ściągnął do Bawarii w Niemczech politycznych liderów Ameryki i Azji – i można śmiało powiedzieć, że odbywał się w najpiękniejszych „okolicznościach przyrody”. Ale przeszklony pawilon z widokiem na Alpy nie był w stanie przysłonić raczej mrocznej perspektywy na gospodarczą przyszłość świata, z jaką mierzyli się – i której chyba nie dali rady – przywódcy G7, grupy najsilniejszych ekonomicznie demokratycznych państw. Poza czterema mocarstwami europejskimi: Niemcami, Francją, Wielką Brytanią i Włochami, zasiadają w tym gronie prezydent USA, premier Kanady i premier Japonii.
Do finałowej serii spotkań na szczycie NATO dołączają jeszcze zaproszeni przywódcy państw Azji i Pacyfiku: Korei Południowej, Australii i Nowej Zelandii, czyli najbliższych azjatyckich i pacyficznych sojuszników USA. Choć Australia i Nowa Zelandia nie są członkami NATO, ich udział w szczycie jest uzasadniony, bo Sojusz po raz pierwszy tak poważnie odnieść się ma do największego wyzwania na Pacyfiku, jakim są Chiny.