Jest sprawą oczywistą, że po zajęciu Łysyczańska Rosjanie musieli zrobić krótką przerwę i się przegrupować – nacierali na miasto od północy i południa, a teraz muszą skręcić na wschód, na Siewiersk. A to oznacza przestawienie szyku całych oddziałów. To można zrozumieć. Każdy, kto kiedykolwiek uczył się jakiejś taktyki, wie, że natarcie składa się z czterech faz: 1. organizacja ataku i koncentracja sił, 2. przygotowanie artyleryjskie i przełamanie obrony, 3. rozwinięcie powodzenia (czyli manewr wewnątrz ugrupowania przeciwnika), oskrzydlenie i okrążenie zgrupowania wroga w miarę możliwości oraz 4. pościg za odchodzącym nieprzyjacielem.
Czytaj też: Łysyczańsk, miasto umarłych. Zostać tu to prosić się o śmierć
Rosjanie późno się obudzili
Bardzo często nawet zawodowi wojskowi przywiązują zbyt małą wagę do tej ostatniej fazy. Jest bardzo ważna, choć upojeni powodzeniem o niej zapominamy, tymczasem w pościgu depczemy przeciwnikowi po piętach, nie pozwalamy mu zająć pozycji obronnych, umocnić się na nich i solidnie przygotować do odparcia kolejnego ataku.
Ja rozumiem, że Rosjanie muszą się przegrupować i odwrócić front. Ale przewidujący dowódca miałby w odwodzie ze dwie batalionowe grupy bojowe. Nie brałyby udziału w walkach o Łysyczańsk, ale stały w ugrupowaniu przedbojowym na południe i północ od miasta, czekając na sygnał: teraz! Gdy tylko ukraińskie wojska zaczęły się wycofywać z Łysyczańska, należało od razu pchnąć te bataliony za ich plecy – w klasycznym pościgu.