Kolejny pakiet amerykańskiej pomocy wojskowej dla Ukrainy wydaje się na nikim nie robić wrażenia. Wartość 775 mln dol. jest, owszem, duża, ale zawartość już nie każdego interesuje: rakiety do wyrzutni HIMARS, lotnicze pociski przeciwradarowe HARM, 16 lekkich haubic z 36 tys. pocisków do nich, 15 dronów rozpoznawczych, 40 pojazdów opancerzonych, pociski Javelin, TOW i przeciwpancerne granaty. Duże liczby to już norma. Ale Amerykanie tradycyjnie nie podają ilości głównego i najdroższego uzbrojenia, by nie ułatwiać Rosjanom oceny możliwości przeciwnika. Chodzi szczególnie o samoloty przystosowane do odpalania pocisków HARM – szybkich rakiet powietrze-ziemia naprowadzających się na wiązkę wrogiego radaru.
Wojna motorem innowacji
Pierwsze wzmianki o użyciu pocisków HARM w Ukrainie przyjmowano z niedowierzaniem, później Pentagon już sam przyznał, że rakiety zostały zintegrowane z pewną liczbą ukraińskich samolotów bojowych, najpewniej MiG-ów 29. Wojna po raz kolejny okazała się więc motorem innowacji, bo zachodnie uzbrojenie rakietowe na poradzieckim myśliwcu przez całe dekady traktowano jako nierealne, choć np. sprytne firmy z Izraela przekonywały kraje bloku wschodniego, że to jak najbardziej możliwe. Teraz w zakresie adaptacji techniki wojskowej możliwe wydaje się wszystko, zatem połączenie MiG-ów i HARM-ów nikogo nie dziwi, może poza Rosjanami, na których baterie przeciwlotnicze spadają jak gromy z jasnego nieba.
Ukraińscy piloci zyskali nową zdolność, a ich samoloty trzecie życie, tym razem bardziej wielozadaniowe, w zwalczaniu naziemnej obrony powietrznej. Ta rola jest tym ważniejsza, że przechodząc gdzieniegdzie do działań ofensywnych, ukraińska armia trafia na lepiej bronione przez Rosjan obszary i gęściej rozstawioną sieć przeciwlotniczą. Jeśli kampanię zakamuflowanych uderzeń na Krym uznać za początek nowej fazy wojny, to zdolność przełamywania obrony powietrznej położonych na półwyspie – i nie tylko – lotnisk przeciwnika będzie na wagę życia wielu żołnierzy, których nie dosięgną rosyjskie samoloty i śmigłowce.
Czytaj też: MiG-i 31K pod Kaliningradem. Nawet Putin się nabrał
Pociski, które sieją popłoch
Ale największymi bohaterami obecnej fazy wojny są nadal pociski rakietowe ziemia-ziemia GMLRS do wyrzutni HIMARS. To one dają Ukrainie lokalną przewagę siły i precyzji ognia, nawet jeśli z Zachodu dotarło do tej pory mniej niż 20 sztuk zdolnych do ich wystrzeliwania. Nawet tak niewielka liczba systemów rakietowych pozbawiła Rosjan impetu i pewności siebie, a systematycznie używana pozbawia ich także zdolności zaopatrzenia w skali całego kierunku operacyjnego. To, co tuzin HIMARS-ów robi na południu, można porównać z działaniem kilku brygad wojsk lądowych, w dodatku bez angażowania się w bezpośrednie starcia i ponoszenia strat.
Dlatego nieprzerwane dostawy amunicji są obecnie ważniejsze niż nowe wyrzutnie. Pociski GMLRS są bardzo drogie, kosztują po 150 tys. dol., w dodatku zapasy nie są niewyczerpane. Amerykanie i inni sojusznicy Ukrainy muszą się nieźle gimnastykować, by utrzymać wsparcie na wystarczającym poziomie, a jednocześnie nie osłabić własnych zdolności. Realnie patrząc, zapasy musiały zostać naruszone i teraz również Zachód staje przed perspektywą szybkiego i masowego dozbrajania się, szczególnie w broń, która okazała się tak skuteczna.
Tak jak wcześniej przeciwpancerny Javelin, dalekosiężny HIMARS w Ukrainie pokazywany bywa w aureoli świętego, a wiara w niego masowo zyskuje nowych wyznawców. Amerykanie mają przy tym satysfakcję, że trafnie postawili na rozwój precyzyjnej artylerii rakietowej jeszcze większego zasięgu, mimo że raczej z myślą o walce z Chinami niż Rosją. Można sobie tylko wyobrazić popłoch, jaki na polu walki wywołałyby dużo potężniejsze rakiety nadlatujące z hipersoniczną prędkością z odległości tysiąca i więcej kilometrów – taką broń US Army ma otrzymać w ciągu dwóch lat.
Na razie jednak Ukraina dostaje bardziej konwencjonalne uzbrojenie, choć z dostawy na dostawę i z zapowiedzi na zapowiedź Zachód zdaje się przełamywać własne opory. Istotną ciekawostką jest niemiecka zapowiedź wysłania 255 korygowanych GPS i naprowadzanych w ostatniej fazie laserem pocisków artyleryjskich Vulcano kalibru 155 mm. To nowatorska amunicja najwyższej klasy, która zwiększa zasięg tradycyjnych dział do 70 km i – uwaga – jest w stanie zwalczać ruchome cele. Koszt pocisku jest niższy od rakiety GMLRS, ale i tak to strzelanie „na bogato”. Polska mimo wielu przymiarek takich pocisków dla swojej artylerii nie kupiła, pracuje nad własnymi.
Czytaj też: Co z tymi czołgami? Kolejny spór Warszawy i Berlina
Co doleciało na Krym?
Tajemnicze uderzenia na Krym wywołały jednak domysły, że być może Ameryka dostarczyła Ukrainie pociski dalekiego zasięgu ATACMS, przystosowane do odpalania z HIMARS-ów. To duże rakiety o średnicy 60 cm, przenoszące ponad 200-kilogramową głowicę penetracyjno-odłamkową na odległość do 300 km. Podobno ktoś gdzieś je widział, ale stuprocentowego potwierdzenia brak. Sam Joe Biden zdawał się wykluczać dostarczenie takiej amunicji, zaznaczając, że Ukraina dostanie tylko takie uzbrojenie, jakie nie pozwoli jej atakować celów w głębi Rosji. Ale przecież według Waszyngtonu i całego zachodniego świata Krym to nie Rosja, a czasowo okupowane przez nią terytorium suwerennej Ukrainy. Pytany o ataki na Krym urzędnik Pentagonu powiedział jasno, że Krym to Ukraina, ale wywikłał się od jasnej odpowiedzi, jakimi to pociskami Ukraińcy nękają Rosjan.
Po dwóch tygodniach tej kampanii jest dość jasne, że taktyka używania uzbrojenia jest najpewniej mieszana. W akcji widać czasem rosyjską obronę przeciwlotniczą, co sugeruje wykrywanie celów przez radary i próby ich zestrzelenia. Na niektórych filmikach można dostrzec atakujące Krym drony kamikadze, których typu rozpoznać się nie da, ale różne ich odmiany były dostarczane przez USA i Polskę, mogły też powstać w warsztatach i zakładach ukraińskiej zbrojeniówki. Ukraina miała przed wojną liczący się sektor zbrojeniowy i na pewno zrobiła wszystko, by ukryć i ochronić najcenniejsze zasoby. Symbolem potwornych zniszczeń był wrak samolotu An-225 Mrija na podkijowskim lotnisku, ale ta jedyna na świecie maszyna przydałaby się wyłącznie jako kolejny transportowiec. Dużo ważniejsze w walce są technologie rakietowe, dronowe, umożliwiające produkcję nowoczesnej amunicji czy szybkie remonty uszkodzonych czołgów i dział. Niekoniecznie w samej Ukrainie. O tym, że ukraińscy inżynierowie zadomowili się już w zakładach zbrojeniowych Czech, Polski czy Rumunii, można usłyszeć nieoficjalnie. O współpracy technologicznej przez lata wiele się mówiło, teraz po prostu się dzieje, wymuszona wojną. Partnerzy w dowolnej konfiguracji mają sobie wiele do zaoferowania i na bieżąco już na tym korzystają.
Czytaj też: Jak NATO może pomóc Ukrainie wygrać
Partyzantka na tyłach wrogach
Jest wreszcie wielce prawdopodobne, że Ukraina wykorzystuje w nowej kampanii krymskiej prawdopodobnie najcenniejszą pomoc wojskową, jaką mogła otrzymać, nie tylko w czasie wojny: wyszkolenie, przygotowanie i taktykę prowadzenia działań nieregularnych, asymetrycznych, partyzanckich, za liniami wroga. Zanim Ukraina stanęła do walki w lutym, przez wiele lat jej żołnierze i funkcjonariusze służb mundurowych pod okiem zachodnich trenerów i specjalistów byli szkoleni w wielu aspektach walki. Paradoksalnie nie chodziło o ciężkie i skomplikowane (choć, jak się okazuje, nietrudne do opanowania) systemy uzbrojenia, jak haubice M777, HIMARS-y czy zachodnie samoloty i czołgi, o których przekazywaniu Ukrainie nikt wtedy nie myślał. Na poligonie w Jaworowie i w kilku innych miejscach od ludzi z sił specjalnych: amerykańskich, brytyjskich, kanadyjskich i polskich, Ukraińcy uczyli się taktyki wojny nieregularnej z silniejszym przeciwnikiem, w tym walki miejskiej.
Zachodni eksperci przewidywali, że w kolejnym poważnym starciu Rosjanie wejdą dużo głębiej niż w 2014 r., a Ukraińcy będą się musieli bronić również w warunkach okupacji znacznych połaci ich kraju i w zajętych przez wroga miastach. Gdy przypomnimy sobie heroiczną obronę Mariupola, możemy sobie uzmysłowić, o co chodziło. Obrona przedpól Kijowa to inna podobna historia.
Granat na agrafkę
Zachód ma bogate doświadczenie w takich szkoleniach i dostarczaniu uzbrojenia służącego w asymetrycznej wojnie. Warto sobie przypomnieć, że to dzięki CIA i zachodniej nieskomplikowanej broni ręcznej afgańscy mudżahedini byli w stanie nękać Sowietów, aż ci się wycofali. Podobne zasady stosowano w niedawnych konfliktach na Bliskim Wschodzie, choć tam inny był przeciwnik i inne możliwości. Ale po 40 latach afgańskie nawyki wróciły, uzupełnione o bliskowschodnie doświadczenia i nowoczesną technikę: broń, sieciową komunikację, rozproszenie informacji, mnogość wykorzystywanych platform rozpoznania i uzbrojenia.
Adaptacja i pomysłowość jest królową takiej walki, ale trzeba się jej nauczyć. Dziecięcy dronik z przyczepionym „na agrafkę” granatem okazuje się śmiercionośną bronią, apka stworzona „na kolanie” staje się systemem kierowania ogniem. Batalionami i brygadami są kontakty. Żeby wywołać spore zamieszanie, wystarczy trzech, czterech ludzi, kilka kilogramów C4 i... zespół sił specjalnych potrafiący przedostać się na wrogie lotnisko. Jeśli wziąć pod uwagę wszystko, co ta wojna pokazała nam o stanie rosyjskiej armii, wyszkoleniu jej żołnierzy i poziomie przestrzegania procedur, nie ma powodu sądzić, że lotniska, składy amunicji, paliw czy magazyny sprzętu na Krymie są twierdzami nie do zdobycia. Przeciwnie, ich ochrona jest zapewne dziurawa jak sito, szczególnie że Rosja traktowała Krym jako bezpieczne, własne terytorium. Celnie ujął to pilny obserwator wojny Mariusz Cielma z „Nowej Techniki Wojskowej”, pisząc: „Krym jawi się dziś jako jeden wielki krążownik »Moskwa«”.
Jeśli istotnie ukraińska operacja specjalna na Krymie to efekt zastosowania podejścia systemowego, owoc wieloletnich szkoleń i dobrze przygotowanej strategii, to Rosja ma się czego bać. Kijów zapowiada, że dywersja stanie się wkrótce jeszcze powszechniejsza, ale nie do końca wiadomo, czy to komunikat tylko na postrach, czy ujawnia kolejną fazę wojny. Faktem jest, że z działalnością ukraińskich dywersantów i agentów wiązano liczne pożary wybuchające na wiosnę w rosyjskich instytutach i instytucjach wojskowych, nawet w głębi kraju. Oczywiście z Ukrainą łączony jest zamach (?) na córkę Aleksandra Dugina Darię, której samochód z niewyjaśnionych przyczyn eksplodował. Czy ręce Kijowa sięgają aż tak daleko i głęboko pod mury Kremla – na tę chwilę to wyłącznie spekulacje i domysły. Nadal w tej wojnie bardziej liczy się inna broń.
Czytaj też: W Rosji płoną składy amunicji. Sabotaż czy robota Ukraińców?
Samolot brzydki do piękności
Najwięcej medialnego szumu jest jak zwykle wokół samolotów, może dlatego, że same hałasują najbardziej. Ostatnim bohaterem doniesień jest amerykański latający niszczyciel czołgów A-10, na którego symulatorach mają się szkolić ukraińscy piloci. Fakt został udokumentowany przez poważne media, jednak szkolenie jest nieoficjalne, a jakość użytych symulatorów graniczy z tymi z gier wideo. Nie oznacza to, że takie szkolenia są nieprzydatne, ale nie obejmują bardzo wielu składników niezbędnych do prawidłowego i skutecznego używania amerykańskiego samolotu odrzutowego pola walki: obsługi naziemnej, obchodzenia się z amunicją, planowania misji itd. Samo „latanie samolotem” nie stanowi dziś głównego zadania pilotów maszyn bojowych, w tych nowocześniejszych w sumie pilot prawie się tym nie zajmuje. Maszyna A-10 należy przy tym do najbardziej kontrowersyjnych. Pozbyć jej się chcą – jako nieprzydatnej na współczesnym polu walki – siły powietrzne USA, ale napotykają na opór Kongresu i wielu milionów fanów tego brzydkiego aż do piękności samolotu.
Jego główna broń, siedmiolufowe działko plujące pociskami penetrującymi z nisko promieniotwórczym uranem, miała zabić sowieckie czołgi na niemieckich nizinach w razie III wojny światowej. Ukraińcom mogło się to przydać, gdyby A-10 trafiły do nich rok temu, i pomóc rozstrzeliwać rosyjskie zagony idące na Charków, Kijów i Chersoń. Dziś, gdy wojna zmieniła się de facto w pozycyjną, taki jednozadaniowy samolot ma dużo mniejszą przydatność od wielozadaniowych. W pracach nad budżetem obronnym Izba Reprezentantów USA poparła finansowanie szkolenia ukraińskich pilotów na F-16, ale nie jest to oficjalny program Pentagonu i do tej pory nie wszedł w zakres pomocy wojskowej. Oczywiście, przekazanie Ukrainie zachodnich maszyn wraz z uzbrojeniem i wyszkolonych na nich załóg byłoby przełomem, ale dziś wydaje się to kwestia przynajmniej kilku miesięcy.
Czytaj też: Czy przecenialiśmy armię Rosji? Mówi znany zachodni analityk