„Męczarnia” i „przystanki”. Jak Bruksela radzi sobie z pisowską władzą w Polsce
Wzrost znaczenia w sytuacji wojny w Ukrainie. Ale też ciągnące w dół kolejne przesilenia w sporze o praworządność. Losy polskiego Krajowego Planu Odbudowy świetnie obrazują niewygodny rozkrok, w którym stoi Polska. Bruksela usiłuje jednak nie mieszać tych obu spraw.
Czytaj też: Jak PiS dawał się rozgrywać Orbánowi
PiS się przeliczył
„Zgniły kompromis”, jakim było przedwakacyjne porozumienie Komisji Europejskiej (a potem Rady UE) z rządem Mateusza Morawieckiego w sprawie KPO, nie był – wbrew twierdzeniom zarówno działaczy praworządnościowych, jak i ludzi premiera i prezydenta – efektem ustępstw Brukseli w atmosferze wojny w Ukrainie. Przeciwnie: to polskie władze zgodziły się na warunki mniej więcej takie, jakie Komisja Europejska oferowała już w 2021 r., gdy domagała się wyłącznie częściowej naprawy sądownictwa.
Warszawa, która jesienią odrzuciła tę ofertę, potem odpuściła, licząc na to, że załagodzi relacje z instytucjami UE z racji wojny w Ukrainie, ale też wykorzystując ją jako swoisty pretekst dla częściowej kapitulacji w tym sporze. Wydaje się jednak, że gdy już doszło do ugody, PiS nabrał przekonania, że nawet jeśli nie wdroży w pełni tzw. kamieni milowych, to Bruksela – także z powodu trwającej wojny – nie ośmieli się rzucać Morawieckiemu kłód po nogi, pogodzi się z takim ruchem i pierwsza wypłata z KPO będzie już blisko Warszawy.
Rozczarowanie przyszło szybko. Na początku lipca tego roku szefowa KE Ursula von der Leyen – nazajutrz po takiej deklaracji wiceszefowej Very Jourovej – powiedziała publicznie, że sądowa „ustawa Dudy” (tak w Brukseli nazywa się zmiany przedłożone przez prezydenta, które władza przegłosowała) nie spełnia wszystkich warunków KPO. I absolutnie nie może tu być mowy o żadnym zaskoczeniu czy nieporozumieniu po stronie kluczowych graczy z Polski. Von der Leyen wskazała m.in. na zapisany w kamieniach milowych warunek testu niezależności sędziego, który był jednym z najcięższych.
Zresztą Komisja Europejska przed finalizacją negocjacji poprosiła, by do polskiej delegacji dołączył przedstawiciel „ziobrowego” ministerstwa sprawiedliwości (w Brukseli stawił się wówczas Sebastian Kaleta), bo chciała, by za polskim „tak” dla praworządnościowych kamieni milowych stał zarówno ośrodek Mateusza Morawieckiego, jak i Zbigniewa Ziobry.
Ani von der Leyen, która ma kluczową rolę w kwestii KPO, ani Jourova obecnie nie mówią, że jedynym sposobem rozwiązania musiałoby być poprawianie „ustawy Dudy”. Komisja zwraca uwagę, że źródłem tego problemu są raczej wciąż nieusunięte zapisy „ustawy kagańcowej”, których stosowanie powinno być zawieszone od roku w ramach środka tymczasowego TSUE. Kara dla Polski za niepodporządkowanie się tej decyzji TSUE nadal rośnie o milion euro rocznie.
Czytaj też: Bruksela daje Polsce dwa miesiące. Chodzi o TK Julii Przyłębskiej
KPO i konflikt Morawieckiego z ziobrystami
Zapewne szefowa Komisji Europejskiej wolałaby cichsze rozwiązywanie sporów z Morawieckim, w czym przeszkodziły jej publiczne deklaracje Jourovej, ale także odpalona latem antybrukselska kampania propagandowa PiS-u. Ale jest jasne, że bez jakiegoś dodatkowego ruchu w sprawie praworządności ze strony Warszawy nie można liczyć na początek wypłat z KPO. Przy czym sam fakt jego czerwcowego zatwierdzenia przez Radę UE daje władzom Polski prawo do podejmowania zobowiązań finansowych na podstawie KPO (70 proc. z nich powinno być dokonanych w tym roku), więc na razie nie ma groźby, że te pieniądze przepadną.
Fundusze z KPO, podobnie tak jak wiele płatności ze „zwykłego” budżetu UE, mają bowiem formę zwrotu czy też – odsuniętej nawet o dwa lata – płatności „z dołu”. A wszelkie wypłaty z KPO dla wszystkich krajów Unii zakończą się dopiero w 2026 r.
Po czerwcowej ugodzie z Polską bodaj żaden z kluczowych graczy w Brukseli (zarówno w instytucjach UE, jak i pośród krajów Unii) nie łudził się, że nastąpi trwała i głęboka odwilż. Porozumienie postrzegano wówczas jako cząstkowe rozwiązanie problemów praworządnościowych z Warszawą czy też – jak ujmował to wówczas jeden z naszych wysoko postawionych rozmówców w Brukseli – spokojniejszy przystanek na „długiej drodze-męczarni”. I ta pauza istotnie zakończyła się po paru tygodniach. Towarzyszą temu wewnętrzne konflikty w Zjednoczonej Prawicy o relacje z UE, które Bruksela widzi, lecz nie dostrzega możliwości odgrywania w nich jakiekolwiek roli.
Wyjątkowa rola Polski w sprawie Ukrainy
Ta praworządnościowa „męczarnia” wciąż nie odebrała Brukseli umiejętności „szufladkowania” problemów bez wymykającego się spod kontroli skażenia całych relacji z danym krajem Unii Europejskiej.
To oczywiste, że polityka PiS jest ogromną kulą u nogi upośledzającą Polskę w jej roli międzynarodowej. Jednak tezy, że pisowska Polska jest w Brukseli szeroko omijanym „pariasem”, a polska dyplomacja jest bojkotowana, nigdy nie były bliskie prawdy. A teraz Polska na forum Unii niewątpliwie pełni szczególną – i uznawana przez resztę UE – rolę w kwestii Ukrainy. I to pomimo
sporów o praworządność, zrywanych i ożywianych sojuszy z Orbanem czy też odgrzewania – na razie niewywołującego dużego zainteresowania na gruncie unijnym – tematu reparacji od Niemiec. To widać od kwestii technicznych, jak np. wprowadzanie ukraińskiego ambasadora na unijne obrady przez Polaka, po twarde bezpieczeństwo w partnerstwie z USA czy np. zarządzanie hubem dostaw broni dotowanych i koordynowanych przez UE w ramach Europejskiego Funduszu Pokoju. Ogromną rolę odegrało przyjęcie mas uchodźców z Ukrainy, a w Brukseli mało kto ma głowę, by wdawać się w dyskusje, ile przy tym obowiązków niesprawnej administracji musiały wziąć na siebie tak naprawdę organizacje obywatelskie czy samorządy.
Z drugiej strony: wyjątkowa rola Polski w sprawie Ukrainy nie sprawia, że Warszawa awansuje do pierwszej ligi w Unii (nigdy w niej nie była), w której rdzeniu pozostają Francja i Niemcy, a do których – jako duży kraj i współzałożyciel UE – usiłują czasem i tylko częściowo dołączyć Włochy. Trójkąt weimarski bywał w przeszłości formatem ważnym, ale dotychczas zawsze – choćby ze względu na duże różnice potencjału gospodarczego – bardzo asymetrycznym. A już na pewno Polska z władzami mieszczącymi się w głównym nurcie i nieatakującymi niezależnych sędziów mogłaby tę asymetrię znacznie bardziej łagodzić.
Klęska Węgier i Polski: Można ciąć fundusze za podważanie państwa prawa