Czy Białoruś włączy się w wojnę Rosji? Łukaszenka się nie pali i ma asy w rękawie
Białoruś i Rosja właśnie zdecydowały, że wzmocnią swoje militarne siły. Oficjalnie w odpowiedzi na zagrożenia płynące z Ukrainy i państw NATO. Jak informował w poniedziałek Aleksandr Łukaszenka, chodzi o dodatkowy „ponad tysiąc” rosyjskich żołnierzy. Zapewniał, że ruch ma charakter obronny: „wojskowe i polityczne kierownictwo Sojuszu Północnoatlantyckiego i niektórych europejskich krajów otwarcie rozważa scenariusz agresji na Białoruś, włączając uderzenie jądrowe”. Nieoficjalnymi kanałami ostrzegano nas – dodał – o możliwych atakach z terytorium Ukrainy. Łukaszenka ponoć słyszał, że chodzi o akcję zbliżoną kalibrem i skalą do uszkodzenia mostu Krymskiego.
Białoruś jest odpowiedzialna jak Rosja
O konieczności wzmocnienia obrony Łukaszenka dyskutował z prezydentem Rosji w piątek 7 października w Petersburgu, podczas nieformalnego „urodzinowego” (Putin kończył tego dnia 70 lat) szczytu WNP. W toku długiej rozmowy – relacjonował – przywódcy podjęli decyzję o rozmieszczeniu rosyjskich wojsk na zachodnich granicach Państwa Związkowego, czyli w Białorusi. W teorii nic nowego, przewiduje to stosowny traktat.
Powróciły jednak spekulacje o możliwym ataku na Ukrainę od północy. To jasne, że zwłaszcza ją ma wystraszyć decyzja obu dyktatorów. Ukraińska ofensywa bije w prestiż Kremla i przybliża widmo klęski militarnej Rosji. Być może chodzi o to, by skłonić ukraińską armię do koncentracji sił na północy kraju, rozciągnięcia ich i ograniczenia działań na południu i wschodzie, gdzie odnosi sukcesy. Państwa NATO, dostarczające uzbrojenie przez polski hub, mają z kolei się bać i zastanawiać, czy ten szlak zaopatrzenia militarnego nie zostanie przecięty.
Atmosferę podgrzewa rosyjskie MSZ. We wtorek wezwało USA i kraje NATO, by zdały sobie sprawę z konsekwencji niekontrolowanej eskalacji konfliktu. Wiceminister Siergiej Riabkow dodał – cytuje agencja TASS – że w obliczu rosnącego zaangażowania Zachodu w pomoc militarną Ukrainie Kreml będzie zmuszony podjąć działania odwetowe. Przypomnijmy: po ostrzale rakietowym w Kijowie i innych miastach w poniedziałek Joe Biden zapowiedział, że Ukraina otrzyma najnowocześniejsze systemy obrony powietrznej. Tego samego dnia prezydent USA ogłosił, że Biały Dom i rządy zachodnich państw jeszcze zwiększą presję na Moskwę, nakładając na nią nowe sankcje.
Z kolei sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg podczas wtorkowej konferencji prasowej zaapelował do Białorusi, by przestała wspierać Rosję przeciw Ukrainie. Zapowiedział przy tym, że NATO zwiększy ochronę infrastruktury krytycznej (po sabotażu na nitkach Nord Stream). Kijów też zareagował. Prezydent Wołodymyr Zełenski wezwał państwa G7 do rozmieszczenia na granicy ukraińsko-białoruskiej międzynarodowej misji obserwacyjnej, która monitorowałaby sytuację na bieżąco.
To Kijów, a nie Mińsk, ma podstawy do obaw. Zresztą Białoruś od początku inwazji nie jest neutralna wobec wojny, w świetle prawa międzynarodowego jest – obok Rosji – państwem agresorem. Użyczając terytorium do prowadzenia ataków, Mińsk wziął na siebie współodpowiedzialność za zbrodnie. To tędy weszły do Ukrainy rosyjskie wojska i stąd wielokrotnie prowadzono ostrzał, nie wspominając o poniedziałkowym zmasowanym ataku rakietowym.
Białorusini się nie palą
Łukaszenka jest innego zdania. Twierdzi, że Białorusini „nikogo nie zabijają”, a Mińsk nie wysyła swoich żołnierzy do walki przeciw sąsiadowi. To prawda, że przywódca Białorusi opiera się skutecznie presji Putina i unika za wszelką cenę wysłania własnej armii na front. Ma wprawę – lawiruje od ponad dwóch dekad. Nigdy nie uznał aneksji Krymu, wcześniej Abchazji i Osetii Południowej.
Nie jest tajemnicą, że robi wszystko, by nie wejść w otwartą wojnę z Ukrainą. Po pierwsze, nie ufa własnym generałom, bo w większości są prorosyjscy. Z tego powodu, jak twierdzi ekspert Grigorij Niżnikow z Fińskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych, białoruska armia zawsze była niedofinansowana i nie dość zaopatrzona. Łukaszenka godzi się jedynie na przekazanie sprzętu wojskowego. Aleksander Kowlenko z grupy Opór Informacyjny jeszcze we wtorek donosił o wywiezieniu do Rosji zapasów amunicji, artylerii i czołgów T-72.
Po drugie, dyktator nie marzy, żeby ogłaszać mobilizację, a więc wyposażać w broń tych, którym nie ufa i którzy protestowali masowo przeciw niemu w 2020 r. Społeczeństwo też jest przeciw. Szef think tanku BAM Andrej Wardomatski w rozmowie z dziennikiem „Kommiersant” przytaczał wyniki sondy z 14 września: 85 proc. respondentów odmawia militarnego zaangażowania w wojnę, zaledwie 11 proc. jest za.
Podobnie myślą wojskowi – przekonuje Darius Antanaitis w swoim komentarzu dla portalu Lithuania Posts. Jeśli Łukaszenka wyda rozkaz wprowadzenia wojsk do Ukrainy, żołnierze albo uciekną, albo – czego dyktator z pewnością się obawia – zwrócą broń przeciw niemu. Nikt nie chce umierać za Putina. „Łukaszenka ma tę świadomość i dlatego, jak sądzę, takiego zarządzenia nie będzie” – twierdzi Antanaitis.
Podkast: Putin straszy Zachód. Będzie eskalacja?
Z Putinem można się targować
Łukaszenka ma wybór: albo straci władzę z powodu protestów społecznych, albo obali go Kreml. Ta druga opcja daje mu pole manewru. Łukaszenka oczywiście wie, że Moskwa może łatwo wykreować antyreżimowego i prorosyjskiego opozycjonistę, a w warunkach wojny po prostu zastąpić go oficerem białoruskiego aparatu władzy, dogłębnie zinfiltrowanym przez rosyjskie służby.
Plus – z punktu widzenia Białorusina – jest taki, że z Putinem zawsze można się targować. A i Łukaszenka ma swoje asy w rękawie. Wprawdzie jest od Putina zależny finansowo, energetycznie, a także w sferze bezpieczeństwa, ale pozostaje jedynym sojusznikiem, który publicznie deklaruje lojalność wobec Rosji. Jak twierdzi białoruski analityk Artiem Szrajbman w rozmowie z „Kommiersantem”, Łukaszenka być może liczy, że wystarczy oddać Rosjanom sprzęt, poligony i zaplecze logistyczne, a także potwierdzać lojalność, by odwlec realne ryzyko włączenia się do wojny.
Gra na czas ma sens tak długo, jak długo pozwala Putinowi podtrzymywać iluzję silnego przywódcy, który nie tylko brutalnie odpowiada na „akty terrorystyczne”, jak nazwał atak na most Krymski, ale i ma lojalnych sojuszników. Do czasu.
Czytaj też: Mit Putina padł. Rosja nerwowo maskuje katastrofę na Krymie