Rosjanie odpalili we wtorek 28 rakiet skrzydlatych, niemal wyłącznie Ch-555 i Ch-101, z bombowców strategicznych Tu-95MS i Tu-160. Niespecjalnie im to wyszło – ukraińska obrona powietrzna, w tym rakiety przeciwlotnicze i samoloty myśliwskie, zestrzeliła aż 20, tylko osiem weszło w rejon swoich celów. Tak, samoloty myśliwskie również się przydały – pocisk skrzydlaty jest jak mały samolot, choć trudny do przechwycenia i zestrzelenia, bo leci nisko i szybko. Już od czasów słynnych „latających bomb” V-1, które były w istocie pierwszymi na świecie pociskami skrzydlatymi, myśliwców używa się do przechwytywania ich i niszczenia. Na przykład Polacy u boku Royal Air Force zestrzelili 190 pocisków V-1 latem 1944 r. Rosyjskie współczesne „latające bomby” typu Ch-555 i Ch-101 (odpalane z samolotów) czy 3M14 Kalibr (z okrętów) też są czasem zestrzeliwane przez ukraińskie myśliwce na dalekich podejściach do atakowanych obiektów. Resztę roboty wykonują rakiety przeciwlotnicze, tworzące kordony obronne wokół najważniejszych miast.
Rosjanie uderzają w kładkę
Trudno określić straty poczynione przez pozostałe osiem rakiet, na szczęście nie są porażające. Łącznie przez dwa dni, 10 i 11 października, ok. 50 rakiet uszkodziło ok. 30 proc. energetycznej infrastruktury przesyłowej (nawet gdy atakowano elektrownie, celowano raczej, nie zawsze udanie, w stacje rozdzielczo-transformatorowe). Rosjanie tak się rozpędzili, że kierowana telewizyjnie rakieta Ch-59M, w której pilot sam wskazuje sobie cel na ekranie, łupnęła w podstację energetyczną w Szebekinie w południowej części obwodu biełgorodzkiego w Rosji, powodując blackout w okolicy.