Brazylia. Szturm fanów Bolsonaro na parlament to początek większej i groźnej batalii
Do szturmu doszło w niedzielę 8 stycznia. Zaprzysiężony tydzień wcześniej nowy-stary prezydent Luiz Inácio Lula da Silva, legendarny lider związkowej lewicy, przebywał w stanie São Paolo, a więc ponad 1000 km na południe od stołecznej Brasilii, gdzie rozegrała się insurekcja. Kilkanaście tysięcy lojalnych zwolenników Jaira Bolsonaro, od tygodni koczujących w okolicach budynków rządowych, próbowało do nich wtargnąć. Szturm ułatwiła architektura, bo centralna część Brasilii, zwana „placem trzech władz”, jest po prostu ogromnym, poprzecinanym trawnikami punktem na mapie miasta, a siedziby sądownictwa, władzy wykonawczej i legislatywy praktycznie ze sobą sąsiadują.
Bolsonaro kontra Lula
Fanatycy prawicowego przywódcy, zwani od jego nazwiska Bolsonaristas i odziani w narodowe flagi, mogli sprawiać wrażenie grupy rekonstrukcyjnej odtwarzającej atak na waszyngtoński Kapitol sprzed niemal równo dwóch lat. I nie ma w tym porównaniu specjalnej przesady. Podobieństw, zwłaszcza strukturalnych, jest zbyt wiele, żeby je ignorować.
Sam Jair Bolsonaro, nazywany „Trumpem Tropików”, przez cztery lata prezydentury wzorował się na amerykańskim koledze, zwłaszcza jeśli chodzi o styl rządzenia i formowanie przekazu. Radykalizował elektorat, komunikował się z wyborcami głównie za pomocą mediów społecznościowych. Atakował siły progresywne, oskarżał lewicę i liberałów o kulturowy neomarksizm, handlowanie brazylijską racją stanu i służenie korporacyjnym interesom. Długo negował zagrożenie związane z pandemią koronawirusa, choć sam się nim zakaził. Nie chciał wprowadzać obostrzeń, a po szczepionki pielgrzymował do Chin zamiast do Europy i USA. Zmarło ok. 700 tys. osób, Brazylia przeżyła traumę, improwizowane cmentarze stawiano nawet przy plażach.
Wydawało się, że po tej katastrofalnej końcówce rządów Bolsonaro nie ma szans na reelekcję. Przez 22 miesiące poprzedzające październikowe wybory odsetek wyborców oceniających go negatywnie przewyższał tych, którzy byli z jego pracy zadowoleni. Dlatego niektórzy eksperci przewidywali zwycięstwo Luli już w pierwszej turze. Tymczasem Bolsonaro nie tylko wszedł do dogrywki, ale i przegrał ją o włos, stosunkiem głosów 50,9 do 49,1 proc. To tutaj należy szukać pierwszej, choć nie jedynej przyczyny wczorajszego szturmu.
Bolsonaro nigdy oficjalnie nie uznał wygranej Luli. Po pierwszej turze głosowania armia na jego polecenie przeprowadziła własne liczenie głosów, ale nie opublikowała wyników, bo nie różniły się od oficjalnych. Po drugim starciu długo milczał, po czym pozornie zaakceptował porażkę, choć Luli ani nie pogratulował, ani nie uznał go zwycięzcą. Stać go było jedynie na deklarację, że płynnie przekaże władzę. Większość zachodnich mediów popełniła wtedy ogromny błąd, uznając bulgoczące pod powierzchnią brazylijskiej polityki niepokoje za niebyłe. Oto Lula wygrał, Bolsonaro nie wyprowadził wojska na ulice, sądy wytrzymały napięcie, uznając wyniki wyborów. Koszmar się nie ziścił, demokracja wygrała. Wczorajsze wydarzenia pokazały jednak, jak krótki bywa żywot tak pochopnych osądów.
Czytaj też: Zwycięstwa lewicy w Ameryce Południowej więcej różni, niż łączy
Tu nie chodzi o zamach stanu
W wyniku starć z siłami porządkowymi aresztowano w niedzielę ponad 200 osób. Nic nie wiadomo o ofiarach, nie ma informacji o zasięgu buntu. Niewykluczone, że równolegle z próbą ataku na sąd, parlament i budynek prezydenckiej administracji doszło do aktów politycznie motywowanej przemocy w innych, mniej medialnie naświetlonych częściach kraju. Nie byłoby to specjalnie dziwne, takie ataki stały się elementem brazylijskiego krajobrazu politycznego już cztery lata temu, gdy Bolsonaro doszedł do władzy. Kilka incydentów miało miejsce również po pierwszej i drugiej turze wyborów 2022.
Już teraz nie ulega jednak wątpliwości, że Bolsonaro osiągnął swój główny cel. Nie było nim, wbrew pozorom, utrzymanie się przy władzy siłą. Gdyby tego chciał, nie wyjechałby z kraju na co najmniej miesiąc na Florydę. A dodajmy, że nie uczestniczył w inauguracji Luli 1 stycznia, nie było go też w kraju przy okazji uroczystości pogrzebowych Pelégo, legendy futbolu. Z południa USA cały czas jednak nawoływał do „obrony brazylijskiej demokracji”. Najbardziej zależało mu właśnie na radykalizacji własnego elektoratu u progu rządów Luli. Ryzyko zbrojnego przewrotu, o którym media rozpisywały się jeszcze rok temu, tak naprawdę było niewielkie, a porównania z wojskową dyktaturą lat 60. – przesadzone. W przeciwieństwie do ówczesnych generałów Bolsonaro nie ma pełnego poparcia wojska, policji, klasy średniej, biznesu, słowem: brazylijskich elit. Te są, tak jak reszta społeczeństwa, mocno podzielone, a wielkomiejscy, kosmopolityczni obywatele Bolsonaro raczej nie znoszą. Nawet mundurowi nie stanęliby w zwartym szeregu po jego stronie.
Musiał liczyć na kogoś innego. Już od 2021 r. prowadził systematyczną kampanię nienawiści skierowaną ku, ogólnie rzecz biorąc, idei demokracji w Brazylii. Podważał niezależność sędziów, śledztwa we własnej sprawie uznawał za spisek mający na celu odsunięcie od władzy jego, człowieka ludu. Powtarzał, że tylko Bóg lub oszustwo mogą pozbawić go władzy. A skoro Stwórca jest po jego stronie – Bolsonaro to dziś zagorzały neoprotestant – to prawdziwa może być tylko ta druga opcja. Na cel wziął komisję wyborczą i okazał się bardzo skuteczny. Według danych sondażowni Datafolha z października 2022 r. aż 75 proc. Brazylijczyków niezależnie od preferencji politycznych nie ma zaufania do państwowych instytucji wyborczych. Na grupach swoich zwolenników na WhatsAppie i Telegramie Bolsonaro wypisywał coraz bardziej otwarte wezwania do obrony demokracji „wszelkimi siłami”. Oczywiście sam nigdy tego nie zamierzał robić, liczył na swoich wyborców. Jak widać, odpowiedzieli na jego apel.
Czytaj też: Brazylia. Dlaczego wołowina znalazła się na cenzurowanym?
Telenowela z Bolsonaro
Na zwycięstwo drogą sądową Bolsonaro nie miał szans. Podobnie jak Trump przegrał z siłą demokratycznych instytucji. Sądy nie ugięły się pod jego presją, nakazując m.in. rozebranie barykad na drogach w dniu wyborów, przez co wyborcy Luli mieli problemy z dotarciem do urn. Trumpa pokonała konstytucja i Mike Pence, który nie podważył wyników w kolegium elektorskim, „Trumpa Tropików” – niezależność armii i Sądu Najwyższego. Mimo wezwań do wyjścia na ulice ze strony uczestników niedzielnego szturmu mundurowi pozostali w koszarach. A sam Bolsonaro, krytykując próby wtargnięcia do instytucji państwowych zaraz po wizycie w Disney World na Florydzie, wypadł jeszcze bardziej groteskowo niż Trump ze swoją konferencją prasową omyłkowo zorganizowaną na parkingu przed podmiejskim centrum handlowym.
Czy to koniec brazylijskiej politycznej telenoweli? Absolutnie nie. Były prezydent dowiódł, że mimo porażki jest ważnym elementem tamtejszej polityki. Wciąż ma ogromną zdolność mobilizacyjną i spore poparcie w większościowo prawicowym Kongresie. Będzie z tylnego fotela dalej destabilizował Lulę, który oprócz opozycji musi zmagać się z nadchodzącym kryzysem ekonomicznym, rozdmuchanymi przez poprzednika wydatkami publicznymi i brakiem zaufania zagranicznych inwestorów.
Kolejnym obszarem przemocy stanie się zapewne Amazonia, której Lula chce bronić, ograniczając interesy koncernów wydobywczych, drzewnych i wielkich producentów w rolnictwie. Od lat w obronie dżungli giną dziesiątki czy setki ludzi rocznie, w 2023 r. ta statystyka może tylko wzrosnąć. Niedzielny bunt szybko został spacyfikowany, ale jest za wcześnie na odtrąbienie zwycięstwa demokracji. Wojna o jej przyszłość w Brazylii dopiero się zaczyna.
Domosławski: Wybory w Brazylii mają znaczenie dla całego świata