Wizyta Olafa Scholza w Waszyngtonie w piątek miała wyjątkowy charakter, nawet jeśli w języku protokolarnym określona została jako „robocza”. Kanclerz Niemiec udał się w wielogodzinną podróż za ocean po to tylko, by przez 60 minut porozmawiać z Joe Bidenem w cztery oczy – i wrócić do domu. Nie zabrał ze sobą delegacji ani dziennikarzy. Nie było konferencji prasowej ani żadnych innych spotkań.
Scholz znalazł czas (a raczej chęć) tylko na wywiad z CNN. I tyle. Tuż przed wyjazdem wygłosił w Bundestagu przemówienie podsumowujące rok Zeitenwende (punktu zwrotnego), jak sam niegdyś określił transformację światowej i niemieckiej polityki pod wpływem wojny w Ukrainie. Ale o celu wizyty u Bidena nie powiedział ani słowa. „Po co jedzie pan do Stanów Zjednoczonych?” – pytał szef chadeckiej opozycji Friedrich Merz.
Berlin, wciąż kluczowy partner Waszyngtonu
Scholz i Biden wymienili uprzejmości w odniesieniu do roli, jaką oba kraje odgrywają w pomocy wojskowej i finansowej dla Ukrainy, ale najważniejsza treść ich konwersacji została za zamkniętymi drzwiami. Nie ulega wątpliwości, że wyjątkowy charakter ich rozmów wiąże się nie tylko z nieco tajemniczą aurą spotkania. Więcej waży moment, w jakim do niego doszło, a także pytanie o rolę Niemiec w Europie i ciąg dalszy dokonujących się tam zmian.
Mimo ostrej krytyki, jaka w ostatnich miesiącach spadła na Berlin w światowych mediach i europejskich stolicach za niedostatecznie energiczne działania w kwestii pomocy Ukrainie, Waszyngton nadal widzi w nim kluczowego partnera do rozmowy o Ukrainie i przyszłym porządku bezpieczeństwa w Europie.