Na wtorkowym posiedzeniu Kolegium Ministerstwa Obrony Rosji prezydent Władimir Putin ponownie uznał „specjalną operację wojskową” w Ukrainie za historycznie uzasadnioną. Dużo mówił też o zagrożeniu ze strony NATO, które osacza Rosję ze wszystkich stron, jakby chciał przedstawić konfrontację z Sojuszem jako niemal nieuniknioną.
Najdowcipniejsza rzecz, jaką powiedział, to że tylko Rosja może być gwarantem niepodległości Ukrainy. W domyśle – w taki sam sposób, w jaki jest gwarantem niepodległości Białorusi. Mniej śmieszne jest to, że zakreślił granice, gdzie ma funkcjonować „ruski mir”, powołując się na tradycje Imperium Rosyjskiego, ZSRR i wszelkich innych form istnienia tego państwa, czyli obejmując cały dawny blok wschodni, z Polską, Rumunią, Bułgarią, Węgrami, zapewne też Niemcami Wschodnimi. Trzeba przyznać, że wizje te podziela większość rosyjskiego społeczeństwa, żołnierze walczą zaś ze sporym zacietrzewieniem, znosząc frontowe uciążliwości. Nie widać żadnych oznak załamania się morale czy buntu.
Czytaj też: Rosja na Ukrainie się nie zatrzyma? Ile mamy czasu?
Za mało amunicji
Po wypowiedzi Putina nadeszła kolej na ministra Sergieja Szojgu, który przedstawił plany rozbudowy sił zbrojnych do 1 350 tys. czynnych żołnierzy, meldując jednocześnie o osiągnięciu stanów 1 150 tys., a przecież Rosjanie zaczynali wojnę z niespełna 900 tys. Straty nie przeszkodziły wojskom się rozbudowywać i to samo przewiduje się w 2024 r. – formowanie nowych jednostek, uzupełnianie strat w walczących formacjach.