NATO wyciąga groźbę z kieszeni, ostro uderza w Rosję i Chiny. Ale potrzebuje strategii zwycięstwa
Komunikat końcowy ze szczytu w Waszyngtonie jest dość krótki i został ogłoszony nadzwyczaj wcześnie. To sygnał, że nie było zbyt wielkich sporów i nikt nie negocjował każdego zdania do ostatnich godzin. Również konferencja wciąż urzędującego sekretarza generalnego Jensa Stoltenberga odbyła się z lekkim tylko opóźnieniem, co świadczy o braku komunikacyjnych blokad – nikt niczego nie kwestionował. Dla obrazu spójności i jedności Sojuszu to dobrze, choć z różnych punktów widzenia zawsze można chcieć więcej, ostrzej, dosadniej.
Ale i tak po spotkaniu przywódców już 32 krajów Sojuszu nie zabrakło sformułowań dobitnych. Członkostwo Ukrainy zostało określone jako „nieodwracalne”, Chiny po raz pierwszy dostały przestrogę graniczącą z groźbą, a agresja hybrydowa ze strony Rosji i Białorusi została podniesiona na taki poziom, który uzasadnia kolektywną odpowiedź w ramach art. 5. NATO odnotowało, że ma pół miliona wojsk w wysokiej gotowości „pod bronią” dla spełnienia planów obrony każdego centymetra terytorium sojuszniczego. Niedługo ma mieć w Europie amerykańską broń dalekiego zasięgu, o jakiej Rosja może tylko śnić. Nad wschodnią flanką Sojusz roztoczy parasol obrony powietrznej i antyrakietowej, której elementem będzie wreszcie baza pocisków przechwytujących w Polsce.
Optymizm płynący z komunikatu psuje tylko to, że konfrontacja bloku zachodniego ze wschodnim eskaluje, a perspektywa wojny światowej się nie oddala. Ale na tę perspektywę lepiej być lepiej przygotowanym, a NATO pokazuje, że coraz bardziej się stara.
Co NATO może zrobić dla Ukrainy
Pierwszym frontem NATO w tej wojnie jest Ukraina. Oświadczenia polityków nie zostawiają wątpliwości – to pierwsza linia starcia Rosji z Zachodem i Rosja musi (powinna) zostać na tej linii powstrzymana, a najlepiej pokonana, zanim wybuchnie wielka wojna, której nikt na Zachodzie nie chce. Z tego opisu już wynika masa problemów i jedno wyzwanie – Ukraina musi mieć czym tę Rosję zatrzymać lub pokonać. Na razie ze wsparciem radzi sobie z Rosją jakoś – a więc dla zwycięstwa Ukrainy i pokonania Rosji trzeba to wsparcie zwiększyć, bo różnica potencjału dwóch walczących stron niestety sprzyja agresorom.
NATO nie chce wejść do tej wojny, mimo iż Ukrainie obiecało „pomost” do nieodwracalnego członkostwa. Na polu walki przekonamy się dopiero, czy 14 ukraińskich brygad, czekających według prezydenta Wołodymyra Zełenskiego na zachodni sprzęt, będzie w stanie wyprzeć okopanych Rosjan z zajętych terytoriów. Ubiegłoroczna nieudana ofensywa miała wedle zapowiedzi angażować 12 brygad, z czego dziewięć wyposażonych przez Zachód. Fiasko natarcia zaledwie kilku batalionów rok temu w Zaporożu pokazało, że odbijanie terytorium poprzez ofensywę lądową bez wsparcia lotnictwa i obrony powietrznej jest misją straceńczą, a w najlepszym razie nieudaną.
Dlatego NATO na wniosek Ukrainy główny nacisk kładzie na obronę powietrzną i lotnictwo. Potwierdzone na szczycie, a negocjowane od wiosny dostarczenie czterech systemów Patriot plus jednego SAMP-T to nie siedem postulowanych przez Zełenskiego, ale i tak zwiększy lub utrzyma ukraińskie zdolności obrony nieba przed rosyjskimi rakietami. Rosja bowiem co rusz donosi o niszczeniu ukraińskich patriotów, czego Kijów na razie nie potwierdza, ale realistycznie podchodząc do wojny, trudno przecież uwierzyć w niezniszczalne uzbrojenie. Przeciwnik z nowoczesnymi środkami rozpoznania nie ma większego problemu z tym, żeby wykryć je i trafić. Dylemat tarczy i miecza jak zawsze działa na niekorzyść tarcz, gdy mieczy nie ma pod dostatkiem. Obrona powietrzna jest niebywale kosztowna i bywa superskuteczna, ale nie pokona Rosji, co najwyżej może osłabić skuteczność jej ataków.
Jak realnie i boleśnie ugodzić Rosję
A jednak na szczycie NATO nie usłyszeliśmy nic o nowej broni ofensywnej dla Ukrainy, która dawałaby zdolność atakowania rosyjskiego zaplecza i baz. Owszem, mogą to robić dotychczas dostarczane systemy rakietowe HIMARS, nawet z pociskami ATACMS, ale ich zasięg póki co jest ograniczony do 160 km, a zdolność rażenia nie obejmuje penetracyjnych głowic. Lepsze zasięgi ma uzbrojenie lotnicze, ale nie przekracza 300 km. Zachód nadal utrzymuje czerwone linie, mimo iż sam tkwi po uszy w niechcianej konfrontacji z Rosją, której po prostu nie da się wygrać ograniczonymi środkami.
W tym zakresie waszyngtoński szczyt nie przyniósł żadnego przełomu, bo nie mógł. „Nie chcemy eskalacji” – usłyszeli polscy dziennikarze od Johna Kirby’ego, który po zdjęciu munduru wiceadmirała jest rzecznikiem prezydenckiej rady bezpieczeństwa i tonuje jak tylko może zapędy, by „pokazać Rosji” pełne zdolności bojowe Zachodu. Kirby winny nie jest, bo sam jako były żołnierz frontowej formacji USA zapewne nie uznaje walki ze związanymi z tyłu rękoma, ale ma usta związane polityką i strategią, które najwyraźniej nie akceptują wojny w Ukrainie jako egzystencjalnego starcia światowych porządków, gdzie nie może być tymczasowego pokoju ani połowicznego zwycięstwa. W efekcie plącze się nie tylko komunikacja, ale na front nie są dostarczane systemy uzbrojenia zdolne realnie i boleśnie ugodzić Rosję. Choć pewną spóźnioną jutrzenką są samoloty.
Czytaj też: Czy NATO pokonałoby rosyjską armię? I co naprawdę gwarantuje słynny art. 5?
F-16: cieszmy się, ale nie za bardzo
Równo rok po tym, jak usłyszeliśmy od nierealistycznie oceniających perspektywę Ukraińców, że F-16 już nadlatują, by przepędzić rosyjskie lotnictwo, znowu słychać o przekazaniu pierwszych myśliwców „jeszcze tego lata”. I trzeba się z tego cieszyć, choć nie warto za bardzo. W pierwszej transzy trafi na front sześć, może osiem maszyn, których obecność niewiele zmieni, nawet jeśli będzie eksploatowana propagandowo.
Sytuację ukraińskiego lotnictwa poprawi dopiero dostawa kilku eskadr, czyli kilkudziesięciu z obiecanych 79 myśliwców F-16, z prawidłowym przeszkoleniem załóg latających, obsług naziemnych i zaopatrzeniem logistycznym – w amunicję i materiały eksploatacyjne. W realiach pokojowych zakupów europejskich armii taki proces musiałby zająć minimum pięć do ośmiu lat (polska flota 48 maszyn F-16 osiągnęła pełną gotowość po ponad dekadzie od pierwszych dostaw), więc dwuletni skrócony termin od politycznej obietnicy do przekazania pierwszych maszyn jest i tak rekordowy.
Ale nie ma się co łudzić, że w 2024 r. ukraińskie F-16 wykażą się czymś więcej niż punktowymi uderzeniami na rosyjskie cele położone w miarę blisko frontu. Promień działania F-16 startującego z lotniska z pełnym obciążeniem to pół tysiąca kilometrów, co pozwoli atakować cele odległe maksymalnie 200–300 km od linii frontu, chyba że sojusznicy zorganizują misję tankowania nad Morzem Czarnym.
Nie widać jednak apetytu na podejmowanie takiego ryzyka przy relatywnie niewielkim zysku operacyjnym. Podobnie jak entuzjazmu nie zyskały postulaty m.in. Polski, by zestrzeliwać przy pomocy zachodnich systemów przeciwlotniczych rosyjskie rakiety nad terytorium Ukrainy. Antyeskalacyjny modus operandi na razie przeważa nad kreatywnymi pomysłami aktywnej obrony.
NATO: strategia trwania czy przetrwania
Dlatego najważniejsze, co Ukraina dostała, to zalążek sojuszniczego systemu wsparcia przekierowany z wojsk USA w Europie do struktur NATO, na wstępie obciążony 700-osobowym dowództwem. Solidna to podstawa – powiedzą jedni, a inni zapytają, czy trzeba tworzyć aż sztab szczebla korpusu, by wykonywać dyrektywy polityczne, a nie wojskowe. Chyba że chodzi o jakieś przyszłe „NATO Forces Ukraine”, o których jednak nikt na szczycie ani przed nim nie miał odwagi ze społeczeństwami państw NATO rozmawiać.
Opinie wysondowane przez samą Kwaterę Główną przed szczytem wskazują, że poparcie dla takich sił wcale nie byłoby przygniatające, nie mówiąc o uwarunkowaniach politycznych. Na razie NATO obstaje przy tym, że nawet zorganizowane, instytucjonalne zaangażowanie we wsparcie Ukrainy nie oznacza wejścia do wojny w rozumieniu prawa międzynarodowego. Pytanie oczywiście, czy Rosja tak samo rozumie owo prawo – bo to, że go nie rozumie lub jest gotowa i tak łamać, udowodniła wielokrotnie i drastycznie. Dlatego też nie ma najmniejszego sensu przejmować się „reakcjami Kremla” na jakiekolwiek zapowiedzi NATO, które i tak są reakcją na ruchy Rosji, i to z reguły ograniczoną przez wciąż obowiązujące czerwone linie.
Polska i inne kraje wschodniej flanki zetknęły się z nimi znowu. Nikt nikomu nie obiecywał, że tym razem będzie łatwiej, ani nie robił wielkich nadziei. Ale dekadę po rozpętaniu przez Rosję wojny w Europie i ponad dwa lata po uruchomieniu jej masowej fazy była jakaś nadzieja na odrzucenie samoograniczającego Zachód porozumienia o stacjonowaniu wojsk i broni z 1997 r., którego większość młodych żołnierzy po obu stronach ma prawo nie tylko nie pamiętać, ale i nie rozumieć.
NATO nie wyśle do Ukrainy żadnych misji szkoleniowych, nie ma też zamiaru rozszerzać własnej obrony powietrznej nad terytorium Ukrainy, nawet jeśli wrogie pociski zagrażałyby terytorium sojuszniczemu. Woli dostarczać uzbrojenie, amunicję i szkolenia, z tym że do pułapu 40 mld euro rocznie, i to tylko na nadchodzący rok. Czy to strategia trwania, czy przetrwania, czy jednak wychodzenia z wojny, w której chce się być jedną nogą?
Pomimo płomiennych mów towarzyszących tym skąpym zobowiązaniom – na pewno nie jest to strategia zwycięstwa. Podobnie do zwycięstwa nie poniesie utrzymanie minimum wydatków obronnych na obecnym poziomie 2 proc. PKB, którego zresztą wciąż jedna trzecia krajów nie spełnia, podczas gdy dla wszystkich rozsądnie myślących jest jasne, że obowiązkowe minimum powinno być o połowę wyższe. Nie ma też według NATO mowy, by przybliżać do granic Rosji struktury odstraszania nuklearnego, mimo iż ona sama z Białorusią przybliża je do NATO.
Czytaj też: Walczyć czy uciekać? Co zrobiliby Polacy w razie wojny
NATO pierwszy raz tak uderza w Chiny
Z braku sygnałów realnego przełomu pocieszenia trzeba szukać w języku, gdzie jest kilka pozytywnych niespodzianek. NATO ostro potraktowało zagrożenia hybrydowe, podkreślając, że operacje takie „mogą osiągnąć poziom ataku zbrojnego i mogą skłonić Radę Północnoatlantycką do powołania się na art. 5 traktatu waszyngtońskiego”. To wyciągnięta z kieszeni groźba przede wszystkim przeciw Białorusi, przez którą przebiega główna oś ataku migracyjnego na Polskę. W zderzeniu z retoryką wobec Rosji, uznającą, iż zintensyfikowała swoje agresywne „działania hybrydowe, obejmujące sabotaż, akty przemocy, prowokacje na granicach sojuszników, instrumentalizację nielegalnej migracji, złośliwe działania cybernetyczne, ingerencję elektroniczną, kampanie dezinformacyjne i złośliwe wpływy polityczne, a także przymus gospodarczy”, i zastrzegającą odpowiedź na nie, rodzi to nadzieję na lepszą, szybszą, bardziej stanowczą reakcję – a najlepiej właśnie nie reakcję, a aktywne działania powstrzymujące. Nieagresywne, a jednak stanowcze.
Ale to, co wywołało największe zaskoczenia, wcale nie dotyczy Rosji, a w każdym razie nie jej samej. Napiętnowany – po raz pierwszy w taki sposób przez NATO – został rosyjsko-chiński antyzachodni i antyukraiński blok polityczno-ekonomiczno-wojskowy. Zachodni Sojusz po raz pierwszy nazwał Chiny wprost największym wojennym dostawcą Rosji i po raz pierwszy zagroził, że taki status musi wywołać negatywne konsekwencje.
W porównaniu z poprzednimi deklaracjami szczytowymi to największy językowy przełom, a jeśli słowa mają znaczenie – należy się po nim spodziewać kolejnych działań. NATO postanowiło nie patrzeć dłużej przez palce i otwarcie nazwać Chiny współwinnym, a w każdym razie współuczestniczącym sprawcą wojennej masakry Ukraińców. Nie ma wątpliwości, że ten zapis w komunikacie końcowym został wyperswadowany lub wymuszony przez Stany Zjednoczone, które coraz wyraźniej oczekują od sojuszników opowiedzenia się po którejś stronie. O ile poszczególne kraje Unii Europejskiej i NATO są jeszcze w stanie kluczyć, konfrontacja militarnych bloków się zaostrzyła i przybliżyła.