Decyzja USA o nałożeniu drastycznych ceł na Kanadę i Meksyk zakończyła domysły i spekulacje, a rozpoczęła nową epokę – wymuszania ekonomicznego jako metody polityki zewnętrznej najważniejszego zachodniego mocarstwa. Zapowiedzi Trumpa są przy tym jasne, tak jak spełnił kampanijną obietnicę wobec Kanady, tak zamierza zrobić to samo wobec Unii Europejskiej. A Unia, podobnie jak zrobiła to Kanada, już zapowiada cła odwetowe na produkty amerykańskie. Agresja ekonomiczna Trumpa wywoła wojnę handlową na niespotykaną od dekad skalę. Dla jej uświadomienia wystarczy porównać poziom ceł wprowadzanych teraz przez amerykańskiego prezydenta do tego, który po II wojnie światowej skłonił globalne mocarstwa do rozmów o ich obniżeniu. W 1947 r., gdy zaczynały się porozumienia GATT, średni poziom ceł między najważniejszymi partnerami wynosił 22 proc. Donald Trump swoim najważniejszym partnerom, Meksykowi i Kanadzie, narzucił 25 proc. Światu zajęło 40 lat i dziewięć rund wielostronnych rokowań, by obniżyć handlowe narzuty do 5 proc. A Trump ledwo co zaczął.
Trump burzy system
Nie tylko wojnę handlową. Po dwóch tygodniach jego prezydentury staje się coraz bardziej jasne, że tak jak zamierza burzyć system – zapewne z zamiarem jego reformowania – w swoim kraju, tak samo jego celem jest zburzenie systemu światowego, w którym w jego mniemaniu Ameryce przestało być wygodnie. Deglobalizacja, wymuszona poprzez odbudowę barier celnych, to krok pierwszy, ale Trump sugeruje dalsze. Sekretarz stanu Marco Rubio właśnie zagroził Panamie, że o ile sama nie zmieni zasad chińskiej obecności wokół Kanału Panamskiego, Ameryka ją wyręczy. W sprawie Kanady sam Trump powtórzył wezwanie, by stała się 51. stanem USA, bo inaczej „będzie bolało”. O duńskiej Grenlandii chwilowo nic nowego nie powiedział, ale wciąż obowiązuje jego teza, że „Ameryka potrzebuje Grenlandii ze względów bezpieczeństwa narodowego” – a co może być ważniejsze? Amerykanie może właśnie na to postawili w ostatnich wyborach (choć skutki negatywne dotkną ich, zanim odczują korzyści), ale poza Ameryką żadnego głosowania na Trumpa nie było. W momencie, gdy zwrócił się przeciwko Kanadzie, sojusznikowi najbliższemu nie tylko geograficznie, ale historycznie, emocjonalnie, kulturowo, prysły nadzieje na opanowanie, racjonalność, umiar. Wizja Ameryki samolubnej i brutalnej realizowana jest jednostronnie i bezwzględnie, metodą faktów dokonanych, choć nie całkiem bez uprzedzenia. Europa mogła się łudzić, ale pora zacząć wyciągać wnioski. Podstawowy jest taki, że choć Ameryka nadal jest dla Europy nieodzownym sojusznikiem, pod rządami Donalda Trumpa przestaje być wiarygodnym partnerem, a nawet zaczyna stwarzać zagrożenie.
To wszystko dzieje się, gdy w Europie wciąż trwa wojna, dla której przebiegu i skutków zaufanie między Europą a Ameryką jest warunkiem dalszego sensownego wspierania Ukrainy i powstrzymywania Rosji na tyle, by nie przedarła się dalej na zachód. Już wiadomo, że zaangażowanie Ameryki w tej mierze będzie zmniejszane, ale gdy zostanie nagle i jednostronnie zerwane – nastąpić może katastrofa, nie tylko dla Ukrainy. Na szczęście do tej pory prezydent Trump nie wstrzymał wsparcia zbrojnego i nie narzucił Kijowowi „pokoju za wszelką cenę”. Ale eskalacja handlowa następuje, gdy Europa musi wzmacniać – również przez większe nakłady – podstawowy mechanizm obronny, jakim jest NATO. System ten jest tak zbudowany, że nie zniesie zamrożenia lub wyjęcia z niego aktywnej roli USA. Podważanie ekonomicznych fundamentów współpracy z Ameryką i światowego handlu w ogóle zagrozi gospodarczym fundamentom, na których stoi cała konstrukcja europejskiego bezpieczeństwa. Sami Amerykanie widzą je przecież przez pryzmat odsetka PKB – a wojna handlowa wzrostowi PKB nie może służyć.
Czytaj też: Trump mrozi w Davos. Postawił NATO pod ścianą. Płaczcie i płaćcie, bo będzie źle
Mają być i armaty, i masło
Aspekt dopiero co rozpoczętej polskiej prezydencji nie jest w tym wszystkim najistotniejszy, ale dla Warszawy wizerunkowo może być bolesny. Nie ma pewności, czy Donald Trump słyszał polskie zapowiedzi, że nasza prezydencja ma być czasem wzmacniania transatlantyckiej jedności i europejsko-amerykańskiego zbliżenia, ale zamiarom tym za chwilę pokazać może wiadomy gest pogardy i lekceważenia, przynajmniej w odniesieniu do Unii jako całości. Zapewne jest kwestią czasu, aż Donald Trump, tak jak to usiłował robić w swojej pierwszej kadencji, zacznie rozgrywać jedne kraje przeciwko drugim. Ale może nie będzie się patyczkował i potraktuje wszystkich jednakowo, za całokształt.
W takiej gęstniejącej atmosferze unijni liderzy, wciąż jako całość – a nawet całość z plusem, bo z udziałem premiera Wielkiej Brytanii i sekretarza generalnego NATO – zgromadzili się, by „ogarnąć” temat obrony Europy. Który to już raz? Mało kto już zliczy liczbę narad, konferencji, szczytów, strategii i ton papieru zadrukowanego hasłami, celami, pomysłami. Niewiele z nich weszło w życie, a nawet jeśli – niewiele poprawiło to wojskowy i zbrojeniowy marazm Europy, jaki zapanował po zakończeniu zimnej wojny, a jeszcze bardziej po kryzysach, jakie już w XXI w. kazały oszczędzać na i tak odchudzonych zasobach i zdolnościach obronnych. Nie zmieniły tego zasadniczo nawet trzy lata wojny. Choć trzeba przyznać, że dziś nie trzeba już nikogo przekonywać (z wyjątkiem politycznych marginesów) o potrzebie inwestycji w wojsko, obronność i odporność. Nie ma wciąż jasnej, pełnej i zgodnej odpowiedzi na pytanie, jak to robić bez narażania na szwank europejskiego dobrobytu. Hasło podnoszenia wydatków obronnych jest modne i w niektórych krajach nawet realizowane – czego Polska najlepszym przykładem – głównie poprzez dodatkowe zadłużanie się, nieraz na pokolenia. Jednak mało kto ma odwagę zakwestionować „socjal”, by postawić na bezpieczeństwo. Dominuje pogląd, że mają być i armaty, i masło. Na poziomie 2 proc. PKB jeszcze od biedy da radę, choć niektórzy w Europie i tak mają z tym problem. Ale gdy mowa o poziomie wyższym, niezbędnym – w zgodnej opinii wojskowych – by zabezpieczyć się przed Rosją, kryzysem migracyjnym, atakami w cyberprzestrzeni i wszelkim innym złem – jest problem, bo głębiej do kieszeni mało kto chce sięgać.
Czytaj też: Wraca strach przed końcem świata. Czy jesteśmy coraz bliżej wojny atomowej?
Unia to nie NATO
Dlatego na tapecie są rozwiązania à la covid. Chodzi o ustanowienie w Unii wspólnego mechanizmu zadłużeniowego, który miałby pomóc wydawać więcej. To jeden z wiodących tematów brukselskiej narady. Jest jednak kilka problemów: Unia to nie NATO, a to w NATO ustala się obronne plany i związane z nimi zdolności; nawet w Unii są różnice zdań, na co wydawać fundusze, które teoretycznie wszyscy będą spłacać; wreszcie jest kwestia zasadnicza – jak nalać z pustego, to znaczy co zrobić, by po pojawieniu się pieniędzy było dostępne uzbrojenie do kupienia i kandydaci do służby w wojsku, które ma Europę obronić.
Temat europejskiej armii zdaje się poległ, nikt z unijnego kierownictwa o nim teraz nie mówi – a jeśli mówi, to by go odrzucić. Ale idea strategicznej niezależności przemysłowej wciąż ma się dobrze i bywa powodem napięć. Francja, która sama jest największym w Europie eksporterem broni, byłaby skłonna zgodzić się na zadłużenie, ale pod warunkiem kupowania wyłącznie w Europie. Według krajów wschodniej flanki, a nawet Niemiec, to niemożliwe, niecelowe, a nawet zaszkodzi – relacjom z USA, które i tak są napięte. Dlatego Politico nazywa brukselską konferencję „operacją na otwartym sercu”, w którym buzują emocje i koncentruje się krwiobieg europejskiego przemysłu.
Niedawny raport Mario Draghiego wskazywał, że kraje europejskie wydają więcej na uzbrojenie spoza Unii niż w niej powstające – a ambicją wielu liderów jest, by ten bilans odwrócić. Ale jak to zrobić, gdy za oceanem groźnie pohukuje Donald Trump, którego można nie cierpieć, ale trudno wyeliminować z europejskiego systemu bezpieczeństwa? Z drugiej strony – czy warto inwestować w relacje z USA i broń zza oceanu, gdy całkiem realnie rysuje się zagrożenie odwrócenia się Ameryki plecami? Odpowiedzi na te pytania nie usłyszymy w żadnym komunikacie. Na wszelki wypadek obronna narada jest nieformalna, co nikogo nie zobowiązuje do formalnych odpowiedzi, o czym rozmawiano.
Czytaj także: Globus Trumpa. USA będą samolubne i niezaangażowane
NATO kilku prędkości?
Niestety format ten nie zobowiązuje również do podejmowania jakichkolwiek decyzji. Istnieje więc ryzyko, że narada – i tak mocno spóźniona – nie zmieni niczego, poza wygłoszeniem po raz enty ogólnie słusznych deklaracji. Wymówka do niepodejmowania decyzji zawsze się znajdzie, np. nadchodzące wybory w Niemczech i brak jasności, czy po nich największa unijna gospodarka podtrzyma to, co uzgodniono. Inny, całkiem istotny powód trudności z porozumieniem, to fakt, iż najgłośniejszy obecnie rzecznik silniejszej europejskiej obrony – Polska – nie uczestniczy w najważniejszym mechanizmie podejmowania decyzji finansowych, czyli w strefie euro.
Kolejny – tląca się jeszcze nadzieja, że z Trumpem mimo wszystko nie będzie tak źle i uda się, przynajmniej niektórym, wynegocjować z nim jakiś korzystny „deal”, nawet jeśli reszta padnie ofiarą ceł czy innej presji. Tu już jednak o żadnej europejskiej jedności nie ma mowy – poszczególne stolice ustalą, jak się odnieść do żądań, np. wydatków obronnych rzędu 5 proc. PKB i same ocenią, czy opłaca się im ponosić konsekwencje. Na horyzoncie po raz kolejny pojawi się Europa – lub NATO, bo jednak obie organizacje mają w większości tych samych członków – kilku prędkości.