Turcja znów ma swój czas wśród ekspertów od geopolityki. Bo które inne państwo w dobie nowego koncertu mocarstw mogłoby – oczywiście na poziomie regionalnym – przełamać duopol amerykańsko-rosyjski czy izraelsko-irański? Potęga wagi półciężkiej, z 86-milionowym zasobem ludzkim, drugą armią NATO, z potężnym przemysłem zbrojeniowym i budowlanym oraz wpływami kulturowymi sięgającymi Kirgistanu i Jemenu. W dodatku państwo bezpośrednio zamieszane w najważniejszy dziś konflikt świata: w Ukrainie. I jedyne, które – przynajmniej częściowo – mogłoby wypełnić lukę, która powstanie po wycofaniu się Ameryki Donalda Trumpa z Europy i Bliskiego Wschodu.
To wszystko zbyt wygórowane oczekiwania. Ale po kolei.
Turcja: zbawca Europy?
Dziś wielu europejskich ekspertów wskazuje właśnie Turcję jako gracza, który może zostać „geopolitycznym zbawcą” Starego Kontynentu. Zarówno jako państwo, które jest w stanie wysłać wielotysięczny kontyngent w ramach zapowiadanych przez Paryż i Londyn sił pokojowych do Ukrainy, jak i przemysłowe zaplecze zbrojeniowego renesansu, do którego przymierza się porażona Trumpem Europa. Tym bardziej że Ankara nigdy nie była obojętna wobec kolejnych rosyjskich agresji.
Turcja ma wrodzony problem z Rosją. Oba kraje mają zachodzące na siebie strefy interesów, przede wszystkim na Kaukazie i w Azji Centralnej.