(Reportaż opublikowany w Polityce nr 31/2000)
Jeszcze rosną drzewa, które to widziały,
Jeszcze ziemia pamięta kształt buta, smak krwi.
Niebo zna język, w którym komendy padały,
Nim padły wystrzały, którymi wciąż brzmi.
Jacek Kaczmarski, „Katyń”
Budynek stacji kolejowej Gniezdowo przemalowano niedawno z żółtego na ciemnopopielaty. – Kiedyś było tu kolorowo, wesoło – mówi pracownica katyńskiego Memoriału, czyli kompleksu upamiętniającego zbrodnie w lasku katyńskim, zwanym też Kozie Góry. Poza tym wszystko jest jak było: podcienia budynku sklepione łukami, drewniane drzwi bez klamki prowadzące do obskurnej poczekalni. Betonowa platforma peronu. Rampa, gdzie przystawały pociągi z Kozielska.
Z więźniarek wyprowadzano polskich oficerów, czekały tu na nich okratowane ciężarówki. Dziurawą wiejską drogą jechały do szosy ze Smoleńska na Witebsk. Po paru kilometrach skręcały w lewo, wjeżdżały za ogrodzenie z kolczastego drutu. „9.04.1940. Przywieziono nas do lasku, godzina 8.30. Odbierają zegarki, pasy główne, scyzoryki, ruble. Co z nami będzie?” – zdążył napisać w pamiętniku mjr A. Solski. Myśleli, że wracają do rodzin.
„Wszystkie zwłoki bez wyjątku nosiły ślady strzałów w kark, przeważnie w poziomą blaszkę kości potylicznej, w pobliżu tylnego brzegu otworu potylicznego. Rzadko występowały dwa miejsca wlotu pocisku, w jednym tylko przypadku były trzy otwory” – zanotował Vincenzo Marco Palmieri, kierownik Zakładu Medycyny Sądowej Uniwersytetu w Neapolu, członek Międzynarodowej Komisji Czerwonego Krzyża, badającej w 1943 r. mogiły w Katyniu. Ciała leżały na brzuchach, w dołach śmierci.