Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

O co toczy się wielka gra

Hazard w Polsce

Skąd się właściwie wzięła tak zwana afera hazardowa? Aby zrozumieć genezę politycznej awantury warto spojrzeć głębiej jak funkcjonuje rynek, wart miliardy złotych.

Wbrew pozorom hazard jest w Polsce wszędzie. To nie Las Vegas ani Monte Carlo, poker przy zielonym stoliku czy ruletka. To osiedlowa kolektura Lotto, loteria-zdrapka „Jaś Fasola” i automat do gry w przydomowym sklepie warzywnym. Dziś grać można wszędzie i o każdej porze. Także w domu, korzystając z telewizora, telefonu komórkowego i komputera. To wciąga i uzależnia. Gra dawno przestała być przywilejem bogatych utracjuszy, a stała się prawdziwie masową pasją Polaków. Zwłaszcza tych niezamożnych, którzy widzą w niej jedyną szansę na dojście do pieniędzy. Rocznie na hazard wydajemy, według oficjalnych wyliczeń, ponad 17 mld zł (z czego 12 mld zł wraca do graczy w formie wygranych). Nieoficjalnie hazardowe obroty są większe, bo nikt nie policzył dokładnie ile pieniędzy przepływa przez internetowe kasyna (których status jest niejasny) ani szarą strefę.

Państwo ma z hazardem podobny problem jak z alkoholem – stara się go kontrolować i ograniczać, ale przy okazji wyciągać tak wiele pieniędzy, ile się da. W ubiegłym roku z podatków od gier i zakładów wzajemnych zainkasowało 1,43 mld zł. O 29 proc. więcej niż przed rokiem.
W 1992 roku ustawowo określono, że gry liczbowe i loterie są państwowym monopolem, a prywatni przedsiębiorcy mogą działać w pozostałych segmentach rynku. Od tego czasu ustawę hazardową nowelizowano już 21 razy, za każdym razem w atmosferze skandalu i oskarżeń o korupcję. Warszawski odział Banku Światowego dziesięć lat temu podał w jednym z swych raportów, iż zablokowanie niekorzystnych zapisów w ustawie hazardowej kosztuje u nas 3 mln dolarów. Informacja zrobiła wrażenie bo potwierdzała intuicyjne podejrzenia, choć bankowcy przyznali się, że zacytowali tylko zasłyszaną w Sejmie plotkę. Dziś znów ustawa hazardowa wraca na czołówki gazet w atmosferze skandalu i korupcyjnych podejrzeń.

Wbrew pozorom spór nie dotyczy tego czy fiskus powinien wycisnąć z hazardu kolejny 10 procentowy podatek i czy takie działanie – jak twierdzą przedstawiciele biznesu - nie zepchnie całej branży w stronę szarej strefy, a graczy nie skłoni do uprawiania swej pasji w Internecie. W rzeczywistości chodzi o układ sił w tym biznesie. Każda, nawet niewielka zmiana przepisów, może przełożyć się na ogromną zmianę zachowań graczy i wpływów jakie poszczególnym przedsiębiorcom przynosi hazard.
Do niedawna najpopularniejszą jego formę zapewniał Totalizator Sportowy. Miliony Polaków tłoczyły się kolekturach, by obstawić szóstkę. Mimo wciąż dużej popularności gry liczbowe tracą na znaczeniu. Choć TS dwoi się i troi oferując wciąż nowe gry (ostatnio zmienia nazwę Dużego Lotka na Lotto i zwiększa możliwe kumulacje, nawet do 50 mln zł). Dziś królem hazardu są automaty o niskich wygranych, zwane też jednorękimi bandytami. Są dziś wszędzie - w przejściach podziemnych, sklepach, na dworcach i bazarach.
W ciągu pięciu lat, od czasu kiedy dzięki nowelizacji ustawy w 2003 r. zalegalizowano te maszyny, ich liczba wzrosła z 4 tys. do prawie 50 tys. Także dlatego, że fiskus jest wobec nich najmniej wymagający. W założeniu są to bowiem urządzenia na poły rozrywkowe, do łagodnego hazardu. Maksymalna wygrana nie może przekraczać równowartości 15 euro. Operatorzy (ok. 60 firm) płacą niewygórowany ryczałt – równowartość 180 euro miesięcznie od urządzenia. W ubiegłym roku przez automaty o niskich wygranych przepłynęło ponad 8,5 mld zł. To połowa pieniędzy jakie Polacy wydali na hazard.

Z technicznego punktu widzenia automaty o niskich wygranych niczym nie różnią się od tradycyjnych jednorękich bandytów. Różne są tylko stawki, o które się gra. Z tego właśnie powodu automaty do twardego hazardu podlegają szczególnemu reżimowi. Obłożone są wysoką 45-procentową stawką podatkową, wolno je ustawiać w salonach gier, których liczba jest limitowana (jeden na każde 100 tys. mieszkańców). Jest ich w Polsce ok. 250, w ubiegłym roku przepłynęło przez nie ok. 3 mld zł.
Jeden z konfliktów dzielących branżę hazardową dotyczy sztuczek stosowanych przez operatorów automatów o niskich wygranych, które sprawiają, że maszyny w ulicznych budkach upodabniają się do tych od twardego hazardu. Dzięki systemowi kumulowania wygranych można grać o duże pieniądze. Operatorzy są zdania, że nie łamią prawa, resort finansów sądzi inaczej. Wiosną tego roku policja urządziła nalot na punkty z automatami i przejęła kilkaset urządzeń do badania, które ma wykazać czy operatorzy działanie legalnie. Podejrzenie dotyczy także manipulowania oprogramowaniem, by więcej pieniędzy zostało w maszynie (oficjalnie ok. 90 proc. wrzuconych pieniędzy idzie na nagrody). W prokuraturze białostockiej prowadzącej tę sprawę dowiedzieliśmy się, że badanie automatów do dziś nie zostało ukończone. A szkoda, bo jedna z teorii dotyczących walki operatorów automatów przeciw dopłacie mówi, że boją się, by fiskus nie dowiedział się przy okazji, ile klienci naprawdę wrzucają pieniędzy do maszyn.
Na wyjaśnienie czeka też szereg ciekawych wątków prac nad ustawą hazardową, o których POLITYKA informowała w lipcu br. Pokazują, jak przebiegała walka pomiędzy przedstawicielami dwóch segmentów hazardowego biznesu. Gdy przy pierwszej ubiegłorocznej próbie nowelizacji MSWiA zaproponowało, by minimalna odległość między punktami z automatami o niskich wygranych wynosiła 1000 metrów, postulat został pominięty. Tymczasem kolejna odsłona projektu, okazała się nadzwyczaj łaskawa dla właścicieli salonów gier z automatami o wysokich wygranych, którzy mogliby otwierać swoje biznesy w dowolnym miejscu. Gdy wybuchł skandal, okazało się, że był to postulat Komisji Trójstronnej – ciała złożonego z przedstawicieli rządu pracodawców i związków które w żadnej sprawie nie potrafi się dogadać. W sprawie hazardu jednak się udało.

Można tylko domniemywać, że ta „wrzutka” była owocem starań jednego z bohaterów afery hazardowej Jana Koska, który jest wiceszefem skupiającego właścicieli kasyn i salonów gier Związku Pracodawców Prowadzących Gry Hazardowe i Zakłady Wzajemne. Ta właśnie organizacja, obok Izby Gospodarczej Producentów i Operatorów Urządzeń Rozrywkowych (reprezentuje głównie mniejszy biznes, właścicieli automatów o tzw. niskiej wygranej) najbardziej oponowała przeciw dopłatom. Do lobbingu „jednorękich bandytów” z dużym zaangażowaniem przyłączyło się Polskie Stowarzyszenie Odpowiedzialnej Gry, które założyła grupa emerytowanych pracowników Totalizatora Sportowego z jego byłym prezesem Mirosławem Roguskim na czele.

Właściciele salonów z automatami i budek z jednorękimi bandytami, choć ze sobą ostro rywalizują, to jednak łączą siły by obronić się przed nadchodzącym zagrożeniem: wideoloterią. To sieć tysięcy automatów do gry, tyle że spiętych w jeden informatyczny system (ma to pozwolić na kumulację wygranej niczym w lotto). Monopol na taką formę hazardu zastrzegł sobie państwowy Totalizator Sportowy. Pomoc w stworzeniu wideoloterii ma mu zapewnić jego partner technologiczny, firma GTECH. By interes się opłacał, Totalizator wystąpił z wnioskiem o obniżenie podatku na wideoloterie z 40 do 25 proc. i postulował by właściciele automatów o niskiej wygranej rozliczali się z fiskusem wedle stawek obowiązujących w kasynach.

Na właścicieli salonów gier i operatorów automatów o niskich wygranych padł blady strach, bo taki kształt ustawy oznaczałby faktyczny powrót do państwowego monopolu w dziedzinie hazardu. Uważają, że Totalizator chce radykalnie wyciąć konkurencję i stworzyć system powszechnego hazardu dla ludu, bez jakichkolwiek ograniczeń. Zwłaszcza, że w swych wystąpieniach domaga się zniesienia limitów w dziedzinie liczby i lokalizacji punktów z wideolttomatami, a także liczby urządzeń w każdym punkcie (dziś nie można instalować więcej niż trzech automatów o niskich wygranych w jednym miejscu). Siłą wideoloterii ma też być kumulacja wygranej, co w przypadku pojedynczych automatów uważane jest za nielegalne.

Teorię o czyszczeniu przedpola dla wideoloterii wsparł ostatnio wiceminister finansów Jacek Kapica wyjaśniając na łamach „Gazety Wyborczej”, że sprawa 10 proc. dopłaty do hazardu nie jest jeszcze przesądzona. Być może, by zdobyć dodatkowe 400 mln zł, wystarczy podwoić ryczałtowy podatek, jaki obecnie płacą właściciele automatów o niskiej wygranej. Pojawił się więc podejrzenie, że resort finansów chce w ten sposób pozbyć się z ulic automatów, by uwolnić najlepsze lokalizacje dla wideoloterii. Zarobi na tym państwowy Totalizator, ale także firma GTECH, która od dawna lobbuje w tej sprawie (oficjalnie jest zarejestrowana jako lobbysta).

Politycy odpowiadający za kształt ustawy o hazardzie nie mają łatwego zadania: każdą ich decyzję można przeliczyć na pieniądze, które ktoś zarobi a ktoś straci. I postawić zarzut, że wspierają czyjeś interesy. Choć często są to pieniądze wirtualne, wynikające z obliczeń opartych na karkołomnych założeniach, to zarzuty pojawiające się przy tej okazji mogą być poważne i całkiem realne. To nie będzie zachęcać do podejmowania racjonalnych decyzji. A hazard w Polsce jak mało która dziedzina wymaga sensownego uregulowania.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną